czwartek, 21 marca 2019

Wiedzieć a widzieć

Już od paru lat zastanawiałam się nad korekcją wzroku.
Czytałam sporo artykułów okulistycznych, obejrzałam parę sfilmowanych operacji, wygrzebałam nawet jakieś prace naukowe. Oczywiście, trafiłam też na mnóstwo opinii, mniej lub bardziej wiarygodnych. I, jak to zwykle w życiu bywa, wiele z tych informacji można by podzielić na dwie kategorie: te hurra optymistyczne lub mocno negatywne. Ba, znalazłam nawet jakiś blog ostrzegający przed (niemal pewnym) oślepnięciem. Nie udało mi się jednak dowiedzieć, jak to rzeczywiście będzie. W dużej mierze dlatego, że to bardzo indywidualne doświadczenie – każdy ma inną wadę, reaguje inaczej i goi się inaczej – ale również ze względu na przeklęty marketing oraz cały ten podział „dobre i złe”, „czarne i białe”. Właśnie dlatego postanowiłam opisać swoje doświadczenia jak najrzetelniej – bez upiększania, ale też bez nadmiernego biadolenia.
Badanie kwalifikacyjne miałam tego samego dnia co zabieg, czyli w zeszły czwartek. Klinika prywatna, lecz czas oczekiwania jak w NFZ. Ludzi kupa. Byłam umówiona na 12, weszłam do gabinetu koło 13:20, a potem drugi raz o 14 (po zakropleniu oczu). Lekarz był całkiem miły, jednak panie z recepcji się, że tak powiem, nie certoliły, jak mi te kropelki wpuszczały. Chwyt zawodowca i nie ma, że mruga, krzywi się i boli. Ale przynajmniej były skuteczne. 
Tymczasem lekarz nie miał ani chwili przestoju. Pacjenci szli na przemian (kiedy człowiek czeka, aż krople zadziałają, jeszcze dwie osoby przechodzą badania – jedna przed zakropleniem, druga po). Patrząc na to, powoli zaczęłam odnosić wrażenie, że trafiłam do wnętrza maszyny taśmowej, gdzie ludzie są zarówno trybami, jak i materiałem do obróbki. A jestem naprawdę upierdliwym materiałem… znaczy, pacjentem ;)
Lekarz to potwierdził.
Po przeprowadzeniu badań jego jedyną obawą była moja, jak to ujął: „nadwrażliwość”. Nie czułam się tym stwierdzeniem ani zaskoczona, ani urażona. Wiem, że u okulisty jestem okropna – wiercę się, mrugam, uciekam przed dotykiem i ostrym światłem. W trakcie zabiegu okazało się jeszcze, że mam powieki godne Herkulesa. Ale o tym później.
Operację miałam wyznaczoną na godzinę 18:30. Tym razem obyło się bez opóźnień (według pań z recepcji badania lubią się przeciągać, ale zabiegi są zawsze na czas). Uczucie, że jadę na taśmie produkcyjnej tylko się nasiliło. W czasie, kiedy zajmowała się mną pielęgniarka, ktoś inny leżał jeszcze w zabiegowym, a starszy pan odpoczywał obok mnie – już po wszystkim. Tymczasem ta całkiem miła kobieta marynowała mnie do zabiegu (więcej kropel, syrop na uspokojenie, tabletki przeciwbólowe) i tłumaczyła po raz milionowy w swoim życiu: że nic nie będzie boleć, ale pacjent czuje dotyk; że będzie zielone światełko i głównym zadaniem pacjenta jest patrzenie w światełko; że poleje się dużo wody; że najgorszy moment będzie wtedy, kiedy lekarz wytwarza podciśnienie – bo przestajemy widzieć na jedno oko.
Szczerze powiedziawszy, dla mnie to wcale nie był najgorszy moment.
Zaczęło się od klejenia powiek folią. Miałam je odrętwiałe, więc faktycznie nie bolało, ale uczucie należało do zdecydowanie dziwnych. Potem lekarz założył mi ustrojstwo rodem z „Mechanicznej pomarańczy”. To też miało być coś, co pielęgniarka i lekarz opisywali jako „mało przyjemna” część zabiegu. Dla mnie jednak metalowa rozwórka okazała się istnym błogosławieństwem. Mogłam mrugać jednym okiem, co było tylko o połowę gorsze od mrugania obojgiem oczu i milion razy lepsze od niemrugania. Następnie przyszedł czas na odsysanie. Uczucie wcale nie takie złe i straszne – nie ślepnie się całkowicie, widać kolory jak przy mocnym zaciśnięciu powiek. Tylko ten dźwięk zaraz potem… jakby ktoś przejechał golarką po oku. Niestety, świadomość, że maszyna odcięła ci płatek rogówki, jest przerażająca. Nieważne, ile byś nie czytał artykułów o bezpieczeństwie zabiegu - robisz po gatkach. Dlatego też nadszedł taki moment, kiedy poprosiłam pielęgniarkę, by złapała mnie za rękę.
Złapała. Dobra kobieta.
Później lekarz ściągnął ten odcięty płatek, posmyrał czymś oko i odpalił laser. Zapach przy pracy lasera to doznanie, o którym dosłownie nikt nie pisze ani nie mówi, a śmierdzi jak spalone włosy. Makabra. Zdecydowanie gorsza od ucisku, ciemności i kolorów.
Potem leje się woda, jest więcej smyrania, a płatek wraca na miejsce. I, dla mnie przynajmniej, zaczyna się najgorsze: zdjęcie rozwórki i odklejenie folii. Bo teraz nie można mrugać. A ja, jak już wspomniałam, mam herkulesowe powieki. Lekarz chyba z dziesięć razy powtórzył, że są zadziwiająco silne. Widać najpotężniejsze mięśnie w moim ciele. Wystarczyła ledwie chwila nieuwagi, dosłownie przebłysk, kiedy umysł przegrał z ciałem i pach... w lewym oku przesunęłam sobie ten cholerny płatek rogówki. Zresztą, muszę przyznać, że przez większość zabiegu szło mi nie najlepiej. Miałam problem ze spokojnym patrzeniem w zielone światło i cały czas walczyłam z chęcią zerwania się ze stołu, by nie uciec w siną dal.
Upierdliwy pacjent, pamiętacie?
Niestety, wszyscy na sali, nawet trzymająca moją dłoń pielęgniarka, dosyć jawnie okazywali mi zniecierpliwienie. Rozumiem, że oni robią te zabiegi taśmowo, że dla nich to nic strasznego, chleb wczorajszy, dzień powszedni, a czas goni – przecież kolejna osoba czeka w kolejce. Ale to naprawdę nie pomagało w uspokojeniu się. I między innymi przez ten cały pośpiech musiałam drugi raz wylądować na stole – bo jak się okazało, folię i rozwórkę można było ściągnąć dużo wolniej i delikatniej, dzięki czemu nie miałam już problemu, by nie mrugnąć, lecz po co zawsze marnować cenne sekundy…?
Dobra, koniec rozczulania się nad sobą. Oko zostało poprawione, a ja w gratisie mogłam sobie jeszcze „popatrzeć” (zakaz otwierania powiek w czasie odpoczynku), jak kolejne trzy osoby idą pod laser. Przypominam, to działa tak: jedna istota ludzka czeka na zabieg, druga odpoczywa po, a trzecia jest operowana. Potem ta pierwsza wchodzi, druga jest badana, a trzecia zaczyna 20-minutowy odpoczynek. Niestety, zaburzyłam ten proces, okazując się jednostką wymagającą poprawek. W efekcie nie starczyło już miejsca na fotelach, więc pielęgniarka musiała odstąpić mi leżankę, gdzie wcześniej kładła swoje rzeczy. Dla mnie bomba. Naprawdę potrzebowałam się położyć.
Ach, i jeszcze jedno. Po samym zabiegu ktoś z personelu wskazuje tarczę zegara i prosi pacjenta o odczytanie godziny. Robią to, żeby pokazać oszałamiający efekt operacji. Tyle że mi oszołomienia było aż nadto, więc odparłam nieco bełkotliwie: „Mała wskazówka na siódemce, duża na czwórce, nie mam pojęcia, co to znaczy”. Lekarz się roześmiał i powiedział, że pierwszy raz słyszy o takiej godzinie. Ja też się śmiałam - trochę histerycznie, bo naprawdę nie umiałam przetworzyć tak prostej informacji. Byłam nadal, delikatnie rzecz ujmując, wystraszona.
Ale widziałam.
Jak przez mgłę, a jednak ostrzej niż kiedykolwiek pamiętam. Nosiłam okulary od dziecka, zawsze miałam je nieco słabsze niż wadę, a wada była duża –  około minus 7 dioptrii (oboje oczu). I nawet nie zdawałam sobie sprawy, że inni ludzie widzą świat w takim HD. A teraz trudno mi oderwać wzrok od najmniejszych pierdółek – wypatruje rysy na ścianach, pęknięcia w fasadach budynków, wróbelki między gałęziami drzew. Taka księżniczka Disneya, tylko w wersji „szara polska rzeczywistość”. No i nie umiem śpiewać…
Dobra, nieważne. Wracając do tematu.
Po badaniu kontrolnym (drugim w moim przypadku) pacjent zostaje odesłany do domu z siatką kropel, jedną tabletką ketonalu „gdyby było naprawdę źle” oraz masą zakazów i nakazów. I znowu pielęgniarka poinformowała mnie, kiedy jest najgorzej (wieczorem, jak znieczulenie przestaje działać, a także całej pierwszej nocy). I znowu, dla mnie najgorsze okazało się zupełnie coś innego. Nie miałam problemu zasnąć – byłam wykończona. Nie narzekałam też na zbytnie boleści, czułam wręcz ulgę, że już jest po wszystkim. Zresztą ból umiem znieść z niejaką godnością. Natomiast to, co zaczęło się drugiego dnia…
Borze iglasty, jak to swędziało.
Nie wolno dotykać, nie wolno przemywać, nie wolno męczyć – tylko kropelki, sól fizjologiczna i odpoczynek dla oczu. A ja marzyłam, żeby je sobie wydrapać. I wypatroszyć tych wszystkich marketingowców, którzy jak jeden mąż pisali na stronach klinik, że pacjent po 24h godzinach od zabiegu może już normalnie funkcjonować. Nosiłam okulary przeciwsłoneczne do toalety, bo tak raziło mnie światło, obrałam trzy swetry z farfocli i kłaczków, żeby nie postradać resztki zmysłów i wychodziłam w kapciach przed kamienicę, wystawiając oczy na chłodny wiatr, ponieważ tylko tak mogłam zaznać trochę ulgi.  
Panowie marketingowcy, czy to brzmi jak „normalnie”?
Zresztą, już na badaniu kwalifikacyjnym lekarz powiedział, że może wcale nie być tak różowo. I właściwie od początku podejrzewałam, że te 24h brzmiały zbyt pięknie. Ale dawały, cholera, nadzieję. Że nie będzie źle, że jakoś pójdzie, szybko pewnie, bo przecież goi się na mnie, jak na psie… A teraz czuję się zwyczajnie głupio. Wykonałam gruntowny research od strony naukowej, sprawdziłam, na czym dokładnie polega korekcja wzroku, a także jakie niesie ryzyko, a jednak… nie wiedziałam nic. Istny John Snow. Czekając na zabieg, nie umiałam sobie nawet przypomnieć jego nazwy. Powoli docierało do mnie, jak niewiele tak naprawdę się dowiedziałam. Zbierałam głównie informacje techniczne, jednak miałam zero wiedzy praktycznej.
Ot, dla przykładu: czytając o osłonkach na oczy, które po zabiegu trzeba nosić do snu, odruchowo założyłam, że chodzi o takie miękkie milusie opaski. Zamiast tego dostałam dwa nieporęczne kawałki wypukłego plastiku, które muszę przyklejać sobie do twarzy taśmą. TAŚMĄ.
Albo przypadek pasty do zębów: któregoś ranka przestraszyłam się, że z krótkowidza stanę się dalekowidzem, bo nie umiałam odczytać składu pasty do zębów. Wszystko się rozmazywało. Aż nagle pojęłam, że ludzie „widzący” muszą odsuwać literki od nosa, by móc je przeczytać. Tylko że całe życie miałam na odwrót – aby zobaczyć coś, musiałam podetknąć to pod same oczy.
Albo jednego dnia uświadomiłam sobie, że nie mam zielonego pojęcia, co zrobić z moim prawem jazdy. Bo zostało wystawione wyłącznie na prowadzenie w okularach. Więc...? W razie czego będę się tłumaczyć panom policjantom, że byłam ślepa jak kret, ale mi przeszło? No, nie. Chyba raczej skończy się na wymianie prawka. Lub kupieniu zerówek ^^
Ogólnie, takich głupich wpadek było, jest i pewnie będzie więcej. Nie wspominając już, ile razy zaczynałam szukać okularów, choć przecież widzę dobrze. I nie wiem, czy i kiedy się przyzwyczaję tak do końca. Jestem, i chyba zawsze już będę, beznadziejna w zakraplaniu sobie oczu. Połowa kropel ląduje wszędzie, tylko nie tam, gdzie trzeba.
Nadal też zdarza mi się głupio przestraszyć. Prawe oko mam lekko zalane krwią, co nawet widać na zdjęciu; a kiedy patrzę w lustro, jakaś część mojego mózgu zakłada, że już zawsze tak będzie. Albo bóle głowy – ciągle nawracają i nie umiem całkiem pozbyć się wątpliwości, czy kiedyś przestaną. A przecież wszystko ładnie się goi. Coraz mniej swędzi. I jeszcze lepiej działa. Więc… będzie dobrze, nie?
Właściwie, już jest.
Czuję się zmęczona jak diabli, ale też szczęśliwa. Chyba bardziej szczęśliwa niż zmęczona. Wyjścia nad morze jeszcze nigdy nie były tak przyjemnie, zwłaszcza gdy wiatr zawieje mocniej. Mycie włosów jeszcze nigdy nie dostarczało tyle adrenaliny i gimnastyki, kiedy za wszelką cenę staram się, by szampon nie wleciał mi do oczu. I choć ten post pisałam na raty, bo nie byłabym w stanie za jednym zamachem, to udało się. Napisałam. Widzę literki.
Widzę poprawę.
Widzę.

Tytułem wstępu

(Aktualizacja z 10.07.2020)

Nazywam się Magdalena Kucenty aka Tensza. Obecnie mam na koncie kilkanaście publikacji - głównie opowiadań w magazynach takich jak Nowa Fantastyka lub w antologiach tematycznych. Pracuję w branży gier jako pisarz/scenarzysta.
Tworzenie bloga zaczęło się od operacji wzroku ("Wiedzieć a widzieć") - jednego z zabiegów, które w moim odczuciu nie są rzetelnie zrelacjonowane prawie nigdzie (albo hasła marketingowe, albo krzyk ludzi wystraszonych). A zaczęłam go pisać z dwóch powodów. Po pierwsze, wpisy na FB rozrastały mi się do bardzo nie social-mediowych rozmiarów, a potem ginęły w pomrokach walla (papa, wpisie o Brazylii ;/). Po drugie, nigdy nie byłam dobra w mówieniu ludziom, co tam u mnie. Spotykanym po latach znajomym odruchowo odpowiadam, że „no, jakoś żyję”, w pracy bardzo się pilnuję, by powiedzieć zawczasu o urlopie (co i tak nie zawsze mi wychodzi), a kiedy długo nie odbieram telefonu, rodzice od razu pytają, czy jestem teraz w Polsce – bo zdarzało im się zadzwonić i usłyszeć, że nie tylko wyjechałam do innego kraju, ale i na inny kontynent. Ot, wypadło mi z głowy, żeby się „pochwalić” ;) Z początku więc blog powstał dla mnie i wąskiego grona moich znajomych. Do opisywania rzeczy quasiprywatnych.
Ale.
Po wpisie numero 5, nie licząc tego tu wstępu, zaczęły pojawiać się na blogu osoby "z zewnątrz". I okazało się, że właściwie kolejny wpis, który zaczynam tworzyć, jest znów do szerszego grona odbiorców. Dlatego też podjęłam decyzję, by starać się pisać o rzeczach zarówno obyczajowych, społecznych, jak i fantastycznych, często mi bliskich i w moim odczuciu ważnych.
Nadal nie wiem, co z tego wyjdzie... Może nic, może coś , o ile zbiorę się do pisania regularnie ;)