środa, 29 lipca 2020

TY, [tu wstaw COŚ kontrowersyjnego]*! Czyli jak manipulować słowem

Oto obiecany tekst[1], który zajął mi oczywiście więcej czasu, niż sobie dałam. Szło mi opornie, bo ni cholery nie miałam ochoty pisać o tym, na czym stanęło. Czy w ogóle powinnam się bawić w coś, co jest odpowiedzią na czyjąś odpowiedź na gównoburzę? Pogmatwane to, ale dobra, przechodząc, ekhm…

„Do Rzeczy”.

W „Do Rzeczy” ukazał się artykuł Jacka Komudy o tytule  „JA, HOMOFOB?”[2]. Jest to odpowiedź autora na tę całą awanturę wokół jego opowiadania „Dalian, będziesz ćwiartowany”, gdzie padło wiele oskarżeń, że tekst jest zły, krzywdzący, homofobiczny, no po prostu obrzydliwy. Jeśli ktoś nie wie, o co chodzi, to odsyłam do poprzedniego wpisu[3]. Tutaj chcę się skupić na artykule Komudy, a właściwie na sposobie, w jaki został napisany. A także na pewnej ironii losu, uśmiechu hipokryzji bijącym ze słów.

Ale o tym później. Wpierw o samej treści.

Sprowadza się ona do telegraficznego sprawozdania z całej sytuacji, które ma na celu pokazać, jak działa nowoczesny terror LGBT (alias „Jak zostałem homofobem”). Postawioną tezę można skrócić do: tęczowi najpierw kogoś oczerniają, potem go osaczają, aż w końcu domagają się haraczu. Wiadomo, że autor pisał z konkretnej pozycji, ze z góry ustalonego punktu widzenia; był wszak chmurką, która zasiała deszcz, aż ten przemienił się w burzę, a kropelki wody – w kał. Miejscami jednak próbował zachować pozory umiaru, żonglując słowami, lepiej lub gorzej, a czasami strzelając na oślep. I na tej żonglerce chciałabym się skupić, na tych słówkach, których postaram się NIE wyrywać zbytnio z kontekstu. (Stąd mogą się zdarzyć całkiem długie cytaty).

Więc.

Zacznijmy od słowa „gej”, dobrze?

Komuda na wstępie artykułu zastrzega, że nigdy nie wypowiadał się w dysputach około LGBT, a sytuacja właściwie zmusiła go do odpowiedzi. Następnie wywołuje parę nazwisk jako przykłady „osób popierających lewicową wizję świata”: Olgę Tokarczuk z „jej kolonialnym szaleństwem”, Szczepana Twardocha „regularnie przypominającym, że Polska jest małym, zapyziałem zaściankiem” albo Jasiem Kapelą, którego grzechy nie są wywołane z imienia. Ale to jednak ludzie, którzy zachowują „minimum kultury osobistej”. MINIMUM, zauważcie. I już za te ledwie minimum autor szanuje ich poglądy, bo jest rozważnym człowiekiem, który wcale nie lubi się kłócić. Niestety, są też tacy ostrzejsi lewicowcy, z którymi gadać się normalnie nie da. Ot, chociażby taki „Jacek Dehnel, agresywny gej”…

Moment.

Jak to jest, że Tokarczuk to nie żadna „szalona mężatka”, a Twardoch to nie „zrzędliwy biały mężczyzna”? Gdzie tu w ogóle choć jakiś „lekko poddenerwowany heteroseksualista”?

Nie, nie.

Jest tylko AGRESYWNY GEJ i „jego gach Piotr Tarczyński”. GACH. Naprawdę? Trochę mnie to uderzyło. Może sama powinnam określać autora, nie jako autora, tylko jako „obłudnego kawalera-pierdziela”? Żeby zrównać ton wypowiedzi?

Nie, dobra. Jak zejdę do tego poziomu, to mnie zaraz pokonają doświadczeniem.

Wracając zatem do artykułu. Komuda tłumaczy, że ludzie pokroju Dehnela „nie przebierają w słowach, określając ludzi krytykujących LGBT nie tylko homofobami, lecz także „smalcami alfa”, „faszolkami” (…) itd.”. Dehnel ma jakoby kompleks husarski „niczego bowiem bardziej nie nienawidzi niż rekonstruktorów husarii, zwąc ich „hujsarzami”. (…) choć nigdy żaden z mych kolegów nie nazwał przecież Dehnela: „fajfusem francowatej narożnicy” albo „flokiem kołtunowatego baraśnika”.

Pominę już, że przytaczanie obraźliwych określeń to taki nowoczesny sposób na zawoalowane szydzenie sobie z kogoś (jak, na przykład, no nie wiem… z jakiegoś starego obłudnika?). Ciekawi mnie natomiast dobór słów użyty przez Komudę, brzmi bowiem jak żywcem wyciągnięty z jego kontrowersyjnych opowiadań (dwóch, nie tylko jednego, ale… „o tym później”). Przez to odnoszę wrażenie, być może mylne, że autor wcale chętnie by Dehnela i Tarczyńskiego zwyzywał, ale że wprost boi się to robić, to ucieka się do metod niebezpośrednich. Jak chociażby do strzelania zza tarczy „fikcji literackiej i autorskiego pomysłu”.

Sam autor inaczej jednak tłumaczy swoje działania. Kolejnym ciekawie użytym słowem.

„Pastisz”.

Komuda wykorzystuje je z uporem godnym początkującego pisarza. Według jego powtarzających się oświadczeń pastiszem ma być ów felerny „Dalian…”. Tylko że, idąc za słownikiem PWN[4], pastisz to dzieło będące „świadomym naśladownictwem innego dzieła lub jakiegoś stylu”. Tymczasem autor tak tłumaczy powstanie owego „opowiadania-prowokacji”: „Wychodząc naprzeciw mrocznym wizjom Polski przedstawianym przez środowiska LGBT, postanowiłem dla zabawy pokazać, jak naprawdę wyglądałby kraj z ich mrocznych myśli.”.

Moment, czy to aby nie groteska[5], tudzież satyra[6] jest?

Możecie mi zarzucić czepialstwo, bo w pastiszu o satyrę nie trudno, ale zastanówmy się… Czy pisarz z niemalże trzydziestoletnim dorobkiem nie powinien jednak wiedzieć, co dokładnie napisał? A może wolał użyć słowa „pastisz”, które mniej niż więcej pasuje do kontekstu, ale w przeciwieństwie do „groteski” czy „satyry” nie kojarzy się wprost z ośmieszaniem kogoś? Stawia autora w ciut lepszym świetle, zwłaszcza w oczach literackiego laika? Brzmi wręcz mądrze? (No tak, Boguśka[7], bo to tylko ten pastwisz był!)

Więc. Mamy już pastisz. Agresywnych gejów.

Może przejdźmy dalej?

Komuda odnosi się do „ataków pary Dehnel-Tarczyński, która poczuła się osobiście dotknięta opowiadaniem”. I tu się nasuwa pytanko: jakże Dehnel – którego nazwisko, gdybym miała zesłowiańszczyć, uczyniłabym Dalianem – śmiał się poczuć osobiście dotknięty?

Cóż, bo moim skromnym zdaniem – miał.

Bo to „opowiadanie-prowokacja”. Nie tylko artystyczna, ale i personalna. Do prowokowania tych strasznych lewaków, którzy wyobrażają sobie naszą piękną Polskę jako mroczne zaściankowe piekło. Ale hej! To tylko tak „dla zabawy”! Weźcie w ogóle nie obwiniajcie autora, że coś napisał, a potem wykorzystał zaprzyjaźnione pismo do swej małej, nigdy-nie-wprost wojenki.

Dopóki jeno manipuluje słowem, dopóty ręce mam czyste.

W przeciwieństwie do tego całego LGBT, oczywiście. Bo oni „z typowym dla ich środowiska brakiem symetrii mogą bezkarnie obrażać wszystkich dookoła”. I jeszcze tak łatwo dają się sprowokować, co nie? Bo jak człowiek żyje w strachu – pod władzą polityków, którzy ci człowieczeństwa odmawiają – to o wybuch nie trudno. Nie wińcie jednak iskry, która odpala kolejne bomby. To tylko wyraz artystycznej duszy, taki paszkwil… O, pardon! Pastisz.

Więc. Mamy asymetrycznie bezkarne (bo okazjonalne kijem przez łeb[8], to żadna kara) środowisko LGBT+.

Idźmy dalej. Będzie nawet zabawnie.

Wolność Premium! – tylko w najlepszych sklepach

Komuda broni samozwańczych bojowników o wolność słowa, tych „miłośników fantastyki”, którzy szturmem wzięli oświadczenie NF-a, dotyczące jego opowiadania i wprost przepraszające za publikację. Tłumaczy, że to ludzie sensowni, gdyż w przeciwieństwie do tych LGBT „Każdy z nich podpisywał się imieniem i nazwiskiem”. Niezły żart. A raczej – po prostu nieprawda. Krytycy NF-a i poplecznicy Komudy też miewali jakieś obrazki zamiast zdjęć i podpisywali się pseudonimami.

Mój ulubiony? Imć Kargasz Zły! Jeśli to prawdziwe imię i nazwisko, to winszuję kreatywności rodzicom.

Zresztą, naprawdę…?

Co to za argument w dzisiejszych czasach, że się ktoś w Internecie podpisał imieniem i nazwiskiem – może swoim, może zmyślonym? I ma jakieś zdjęcie – może swoje, może z Pinterestu? Komuda dyskredytuje wypowiedzi ludzi ze środowiska LGBT+ miarą ich pseudonimów i zdjęć (gdzie większość używała takich, wedle logiki autora, wcale „prawilnych” kont). Owszem, obecnie zbyt łatwo się wrzeszczy i pluje na innych zza wirtualnej osłony, ale nie jest to wyłącznie domena jednego ruchu społecznego. Osoby LGBT+ nie mają monopolu na prywatność w sieci. Mają za to całkiem niezły powód, by tej prywatności chronić, no bo… cóż…

Kijem przez łeb.

Więc. Tu nie ma specjalnej manipulacji słowem, jest tylko zwykła bzdura.

Idźmy dalej.

Dyskredytacja na podstawie osiągnięć na polu wydawniczym. Czyli „ci, którzy nie odnieśli sukcesu, tacy, którzy piszą, ale się nie sprzedają”. Tudzież „konkurencja”. Mniam. Wedle tej logiki jestem absolutnie nikim. Ot, kilka wydanych opowiadań i niedawno zaczęte życie z pisania. Trudno mi jednak zazdrościć autorowi dorobku i stawiać się w roli konkurencji, chociażby dlatego, że piszę głównie SF i cyberpunk ze śladowymi ilościami fantasy. Jeśli czegoś zazdroszczę bardziej znanymi pisarzom, to tempa z jakim piszą ;) Ale to taka dygresja. Wracając zaś do artykułu: autor znów wywodzi się na temat „lewicowych trolli bez nazwisk”, by wreszcie wjechać na grząski grunt życia prywatnego: „Imię tych sympatyków LGBT – legion, zakładam, że są wśród nich wszyscy zawiedzeni, nieudacznicy, ludzie, którzy po prostu zwyczajnie błądzą albo toną w niepewności”. Jeśli więc me imię legionem, za ewentualną troskę dziękuję, lecz zawieść muszę, gdyż mi się życie nawet udaje, a niepewna dziś jestem głównie tego, co zjem na kolację.

Choć nie, moment! Już wiem. (Wiem, co zjem?).

Chyba nie tu moje miejsce, nie pośród legionu. Do innej z autorskich grup mogłabym przynależeć. Z dumą, wręcz! Jest to bowiem crème de la crème „JA, HOMOFOBA?”: „ludzie sensowni, identyfikujący się powierzchownie z ideologią, którzy nie stali się jeszcze fanatykami. Wbrew temu, co można pomyśleć, jest ich całkiem sporo. (...) jest to bez wątpienia spokojna, aczkolwiek mniej liczna grupa zwolenników lewicowego mainstreamu”.

Więc.

Mamy identyfikującą się POWIERZCHOWNIE grupę SENSOWNYCH ludzi, których jest CAŁKIEM SPORO, ale jednak MNIEJ niż oszołomów. Widać autorowi nawet przez klawiaturę nie przejdzie możliwość, że gdzieś w zakamarkach wszechświata istnieje po prostu osoba LGBT+, z którą da się kulturalnie porozmawiać. I co to w ogóle ma znaczyć „powierzchownie”? Czy ludzie LGBT+ to taka fala, na której można sobie okazjonalnie posurfować? (Nie umiem). Albo gdzie znajdę owe statystyki mówiące, że ludzi sensownych jest jednak mniej niż fanatyków? Zawsze wydawało mi się, że to krzykacze stanowią mniejszość, tylko z oczywistych względów są „bardziej słyszalni”. Bez jakichś twardych dowodów będę żyć w – być może znów niesłusznym – przekonaniu, że autor próbował manipulować słowem tak, aby ukazać się jako człowiek rozważny, chętny do dialogu. Rzeczywistość przymusza go jednak do smutnego stwierdzenia, że tych sensownych ludzi, z którymi można by pogadać, jest niby sporo, ale jednak mało. A jeszcze wcześniej autor wspomina, że cała ta nagonka kręci się wokół „tabu, którym przede wszystkim są rzekome prawa mniejszości seksualnych”. RZEKOME, a jakże, bo w Polsce – nie istniejące, tak? Czy może chodzi o pokątną sugestię, że ich nie mieć nigdy nie powinni?

Więc…

Nie wiem. Tutaj poczułam już całkowite zagubienie. Parę stron tekstu zmęczyło mnie psychicznie gorzej niż kwartalne feedbacki w korporacji.

Nie chcę mi się iść dalej.

Ten artykuł jest taki paskudnie nacechowany, nieciekawy i ciężkostrawny… Jak kawały tego wujka przy świątecznym stole, który najbardziej lubi się podśmiechiwać z „murzynów”, „żółtków” czy „ciapatych”. Tego, który tak bardzo „nie jest rasistą, ALE”…

Ale dobra. Powiedziałam A, powiedziałam BE, trzeba jakoś dobrnąć do tego zakichanego ZET.

Idziemy dalej.

Z fali LGBT+, po której przemykamy powierzchownie, trafiamy do worka z donosami. Tymi wszystkimi gorącymi tweetami, które rozlały się po zagranicy. Swoje zdanie na ich temat już wyraziłam, niepochlebne zresztą, ale te autorskie argumenty… Skoro Komuda nie kojarzy zagranicznych pisarzy (m. in. JeffaVandeerMeera, który w reakcji na jego opowiadanie ogłosił, że nie będzie już publikować w NFie) to stwierdza, że „donosy nie były szkodliwe”. Naprawdę? A co z domniemaną cenzurą, którą narzucił sobie NF? Cóż, gorzej. Według Komudy sprawiła bowiem, że „wycofało się kilku krajowych autorów – powiązanych zarówno z prawicą, jak i lewicą”. A gdzie nazwiska tychże autorów? Gdzie dane identyfikacyjne, w których autor się tak lubuje? Bo jeszcze uznam, że w przeciwieństwie do swoich entuzjastów (Och, Kargaszu! Kimżeś jest, Karagaszu?) jednak do ludzi sensownych nie należy, tudzież sensownych argumentów nie wytacza! A żeby jeszcze podkreślić jak „bardzo nic się nie stało”, dopóki NF nie ugiął się pod naporem krytyki, pozwolę zacytować sobie wypowiedź[9] redaktora prozy zagranicznej NF: „Druk opowiadania Jacka Komudy w dziale polskim „Nowej Fantastyki” wiele rzeczy wywrócił do góry nogami. W moim przypadku, zaprzepaścił blisko dziesięć lat mojej pracy w dziale zagranicznym”. Waszej ocenie pozostawiam, kto lepiej orientuje się w sytuacji.

Więc. Nic się nie stało, jedynie w prozie polskiej tragedia, bo odeszli najzdolniejsi pisarze bez nazwisk.

(EDIT z dnia 06.08.2020: nazwiska pojawiły się pod krążącym na FB listem otwartym, o którego powstawaniu Komuda być może wiedział już zawczasu).

Idziemy dalej. Tylko się nie śmiejcie…

Czytając kolejną część artykułu odniosłam nieodparte wrażenie, że Jacek Komuda czuje odrobinkę tej wypominanej innym zazdrości. Nie, nie względem jakiegoś pisarza z wrogiego obozu. Względem Rafała Ziemkiewicza. Bo jak tamtego obwołali antysemitą to jego książka „sprzedała się w rekordowym nakładzie”. A z tej homofobii to chyba jednak większego zysku nie ma… No cóż, zaskoczył mnie nie tylko gorzki wydźwięk tego fragmentu, ale i pewna drobnostka. Choć artykuł jest oblepiony okładkami książek Komudy, to nie ma szczególnego wyróżnienia tych, których fabuła rozgrywa się w tym samym uniwersum, co „Dalian…”. Czy autor wolał się nimi zbytnio nie chwalić? W dołączonym bio owe książki są wymienione jakby od niechcenia, na szarym końcu. Zaś o innym opowiadaniu Komudy (oto obiecane „później” ;]), które też rozgrywa się w rzeczonym uniwersum; a w którym gejów „leczy się” gwałtem, torturami, wbijaniem haków w skażone ciało…

O tym już ani słowa.

A mowa tutaj o „Mowie...

„Mowie nienawiści pokutnika Duki”[10].

Opowiadanie ukazało się jeszcze w październiku 2019, na łamach portalu nowynapis.eu, którego wydawcą jest powołany w tym samym roku Instytut Literatury w Krakowie. Ich siedziba mieści się jakiś kilometr-dwa od istniejącego od 2004 Instytutu Książki, więc zastanawia mnie zasadność powstania nowego instytutu o podobnym profilu – ta absolutna konieczność wydawania pieniędzy, których wiecznie brakuje? I to na kupno oraz publikację tekstu, w którym egzorcyzmuje się „biesa” homoseksualizmu słowami: „Wyprzyj się go z jestestwa, a będziesz zdrowy, normalny! Będziesz miłował i dawał miłość niewieście”. Tak na dobry początek. Bo potem rusza do akcji tytułowa mowa nienawiści i młody gej, będąc torturowanym, słyszy m.in.: „Cały jesteś jedną wielką piczą pełną podłego smrodu”, „Miękkochujcu w dupę końskim godmiszem dymany!”, „Odmieńcze, przydupniku Wołosta flokiem nieprawym trącanego!”. (Jak widać „floczka” udało się jednak przemycić ;]). Oczywiście, wszystko to w dobrej wierze, bo kapłani pod wodzą Duki katują chłopaka i wykrwawiają tak „że ból stanie się gorszy niż jego nadnaturalna żądza”, by go uzdrowić. No i gej powoli ustępuje, m. in. oznajmiając: „Jestem plugawym odmieńcem, wymiotem Wołosta, męską gamratką rozwartą szeroko… chłostaną lodowatym kusiem biesa”. Aż wreszcie mamy szczęśliwie zakończenie. Wyleczony chłopak idzie z kamratami do karczmy i pierwszą lepszą dziewkę raźno łapie za cycka.

The End. (A Happy one).

I co?

I nic. Null. Nada. Przeszło bez echa, choć to publikacja za kasę podatników (patrz §11[11]).

A może właśnie dlatego?

Bo trudno z tym cokolwiek zrobić, a do tego portal mocno niszowy i utrzymujący się z wysoce stabilnego źródła utrzymania... Mnie jednak ciekawi, jaki cel przyświecał publikacji tekstu, będącego właściwie rozwleczonym opisem tortur  z molestowaniem w ramach happy endu? Jakież to walory kulturowe i edukacyjne mają te wszystkie „rozwarte gamratki” na „koniochlastach” galopujące? Albo „ser od włochatego stolema”, którym uleczony chłop będzie od teraz częstował piękne dzieweczki?

Zapytam wydawcę, a co mi szkodzi? Najwyżej zignorują moją wiadomość. A może jednak wyjdę z tego mądrzejsza.

W każdym razie wypadałoby jeszcze wrócić do kwestii artykułu z „Do Rzeczy”.

Zakończyć to jakoś.

Zakończę więc przewrotnie: w jednym się z Komudą zgodzę. Bo faktycznie: dziki tłum zaszarżował na NF-a, niemalże ignorując autora kontrowersyjnego tekstu. Kogoś, kto w mojej opinii wykorzystał pismo do zawoalowanych wycieczek personalnych, ot „dla zabawy”. Albo i dla rozgłosu.

Ale cóż. Reklama przeszła bokiem, rekordowych nakładów raczej nie będzie.

Nie ma już dokąd iść.

Zostało mi jeno w głowie kilka chłytliwych tytułów, jakimi naszpikowany jest cały artykuł (DONOS MUSI BYĆ czy „NOWA FANTASTYKA” NA KOLANACH); zostały gry słowne, dzięki którym autor próbował stwarzać pozory człowieka umiarkowanego, choć właściwie chciałoby się być tym „infamis, który wyzwolony jak Zborowski nie boi się żadnej krytyki, tęczowego boga ani diabła”; został stos jedynie słusznych twierdzeń, rzuconych na wiatr, bo nie ma nic innego poza wiatrem, aby je podtrzymać; została spodziewana krytyka numeru queerowego, który zapowiedział NF; aż wreszcie została ta najważniejsza przestroga, że wkrótce „należy się spodziewać po prostu wymuszania haraczy” ze strony środowiska LGBT.

Toteż, Boguśka, ty się jednak Boga bój! Bo inaczej zara dobiorą Ci się do portfela!

Toteż siedzę, imć Magdalena Bogumiła Kucenty. I zerkam na ten nowynapis.eu, finansowany przez Instytut Literatury. Wspominam program TVP, w którym Ziemkiewicz przebijał sobie kołkiem NFa. Patrzę, że Komuda dał jeszcze wywiad w Polskim Radiu[12], gdzie bardziej zrzucił pozory (można go „podać do sądu”, jak się coś nie podoba, a poza tym nazywa „Daliana"... satyrą ;)). I się zastanawiam, czy jak tęczowi spróbują tego wielkiego skoku na kasę[13], to chociaż ci po drugiej stronie barykady mi odpuszczą?

Bo oni właściwie nie muszą się do niczego dobierać.

Oni już mój portfel zabrali i robią z nim, co tylko zechcą.


Do wyboru: HOMOFOBIE, LEWACKA SZMATO, FASZYSTO, TERRORYSTO LGBT, ANTYSEMITO, KOMUCHU i NAZISTO. No i MORDERCO też ujdzie w tłoku, choć to już z lekka staromodne.

[1] https://tenszy.blogspot.com/2020/07/smutna-piosenka-vol-2.html

[7] Mam na drugie Bogumiła, o ironio ;)

[11] https://instytutliteratury.eu/statut/                            

[13] Ekranizacja Netflixa murowana ;D

wtorek, 7 lipca 2020

Smutna piosenka człowieka żadnego

Pandemia, pożary buszu, kryzys ekonomiczny, wojny rasowe czy wybory na prezydenta… Trzeba przyznać, że w 2020 tematów do pisania nie brakuje. Ale nie umiałam się zebrać, by napisać choćby na jeden z nich. Może dlatego, że pisze już połowa świata, a mówić chcą wszyscy? Nigdy nie lubiłam tłoku. Wbrew pozorom, mimo swojej gadatliwości, nie umiem się wypychać przed tłum.
A teraz jakoś nie mogę nie napisać. Chciałabym się zdrzemnąć, zrobić obiad.
Zamiast tego stukam w klawisze.
Nie chodzi o nic tak wielkiego jak koniec świata, tylko o kolejną burzę rozpętaną wewnątrz burzy. Jedno z wielu zawirowań w cyklonie, jakim jest nagonka na mniejszości społeczne. I podmuchy w postaci reakcji tychże mniejszości – reakcji często pełnych żalu, goryczy i bezsilności.
Do rzeczy.
Pewnie sporo z Was już wie o najnowszej aferze około-NFowej, ale pokrótce opiszę sytuację. Otóż, na łamach lipcowego numeru[1] ukazało się opowiadanie Jacka Komudy „Dalian, będziesz ćwiartowany!”, które wywołało spore kontrowersje – zwłaszcza w środowisku LGBT. Dlaczego? W dużym skrócie: tytułowym Dalianem jest homoseksualista, którego partner porwał grupkę dzieci dla sekty pedofilii. Nie za dobrze to brzmi, prawda? Dodać jeszcze ostatnie nastroje polityczne, kampanię anty-LGBT szanownego imć Dudy i to, że Komuda w życiu zdecydowanie przechyla się na prawo – i gównoburza gotowa. Szambo wywaliło aż pod sufit, uderzając przede wszystkim w redakcję NF-a. A kanałem, oczywiście, były social media: na facebooku choćby ten post[2] z fragmentami tekstu Komudy, a na Twitterze, jak to na Twitterze, limit znaków, więc mamy już krótkie: homofobia w NF się dzieje[3].
Ludu powstań! – krzyczą Internety. I lud powstaje. Iskra poszła w świat, więc ten płonie. Po prawdzie tylko na chwilę, momencik, aż przyjdzie nowszy ciekawszy temat do kłótni… Dziś jednak zapłońmy kolorami tęczy! Setkami, a nawet tysiącami komentarzy i retweetami[4] sięgającymi aż za ocean! Nasze jedynie słuszne wzburzenie ogarnie nawet tych – a może zwłaszcza tych – którzy nie mówią po polsku. Którzy nie przyjrzą się sprawie bliżej, nie sprawdzą źródła kontrowersji, bo i nie mają jak… Nie znają języka. Zresztą ci, co znają, też nie palą się do sprawdzania czegokolwiek. Palą się do kłótni.
A okrutny płomień gore.
Przeraża mnie to.
Przeraża, że ludzie tak bardzo zgnębieni przez społeczną dezinformację i manipulację słowem, tak chętnie podrywają widły z powodu tweeta. To maksymalnie 280 znaków, średnio jakieś 50 słów. I tyle. Więcej najwyraźniej nie trzeba, by kogoś rzucić na stos. Przeraźliwy stos usypany z bólu, gniewu i bezsilności ludzi dyskryminowanych. A potem tylko cisnąć żagiew…
Cisnąć w swoich. W przyjaciół i sprzymierzeńców.
Znam Nową Fantastykę.
Stosik numerów, które uzbierały mi się już w Wawie. I jeden słodki Pączek :)
Znam też ludzi, którzy to pismo tworzą. Sama zresztą opublikowałam tam parę opowiadań. W tym nawet jedno z silnym wątkiem LGBT („W stanie nieważkości” – NF 03/2019). Mam od dwóch lat prenumeratę. Wcześniej przez rok dostawałam pismo za darmo, bo byłam w tzw. Loży na portalu fantastyka.pl. Czytałam je od bardzo dawna. Nie zawsze od deski do deski, ale przynajmniej na tyle, na ile czas pozwalał.
To nie jest pismo homofobiczne, a redaktorzy nie są homofobami.
No, przykro mi. Nie rzucę kamieniem.
Znam NF-a i czytałam teksty, które tam drukowano. Teksty Malinowskiej, Zawady, Łagan czy Ochnika – autorów pro LGBT+, których twórczość zdecydowanie chyli się ku lewej. Swoją drogą, kiedy byłam jeszcze redaktorką w Smokopolitanie, odrzuciliśmy „Ciemność” Ochnika, bo odnieśliśmy wrażenie, że poza wątkiem feministycznym niewiele sobą reprezentuje. A potem Nowa Fantastyka przyjęła dokładnie to opowiadanie, właśnie ze względu na ten wątek.
Czemu w ogóle o tym piszę?
Bo jako żywo staje mi przed oczami inna burza. Awantura sprzed 2-3 lat, gdzie rozchodziło się z kolei o większy udział autorek i prozy kobiecej w NF-ie. W dyskusji padło niejednokrotnie pewne słowo na „p”. Parytety, oczywiście. A później inne pismo, Fantom dokładnie, rozesłało ankietę do autorek współpracujących z zapytaniem, co sądzimy o tej sprawie. Odpisałem im, że forsowanie tekstów ze względu na płeć, a więc taka protekcjonalna wymuszona pobłażliwość dla kobiet, byłaby obrazą dla naszej inteligencji. Jawnym stwierdzeniem, że nie umiemy zrobić czegoś równie dobrze, dlatego trzeba nam wydzielić miejsce w kurniku – bo same inaczej nigdy się do niego nie wślizgniemy. I później na rynek wychodzą takie cuda, jak żeńskie wersje męskich filmów. Gorsze wersje, bo one nigdy nie miały być lepsze.
Ghostbusterinessy nie powinny istnieć. Po prostu nie.
Ale dobra, wracając do NF-a. (O słowie na „p” jeszcze będzie).
Tak się składa, że oprócz tamtejszego redaktora prozy polskiej, znam też trochę naczelnego. I jedno o Jerzym mogę powiedzieć: jak każdy popełnia błędy, ale nie ma w sobie złej woli. To człowiek, który zawsze chce dobrze. Ba! To człowiek, który jeszcze niecały miesiąc temu ubrał swoje zdjęcie profilowe w kolory tęczy i jawnie wypowiedział się przeciwko[5] homofobii i dyskryminacji. Jerzy jest dobrą osobą, a już na pewno stara się taką być, jak zresztą – chcę w to wierzyć – większość z nas się stara.
Zatem, co robi dobra osoba, gdy usłyszy, że właśnie rozpropagowała złe raniące stereotypy? Że swym działaniem skrzywdziła mnóstwo ludzi i to jeszcze w czasach tak bardzo dla nich trudnych? Gdy uświadomi sobie, że popełniła błąd?
Na szybko, gorąco, pospiesznie i PR-owo trochę niezgrabnie. Lecz są to szczere przeprosiny. I co?
I gówno dalej się kręci.
Teraz do ataku ruszają obrońcy wolności artystycznej. Gorliwi przeciwnicy terroru poprawności politycznej. Kolejni ludzie, którzy jawnie przyznają, że NF-a nie czytują lub czytywali dawno temu, lecz już-teraz-zaraz by zaczęli kupować, gdyby tylko redakcja nie poddała się cenzurze i nie ugięła karku przed tym strasznym lewactwem. (Nie cytuję, bo komentarzy jest tyle, że czytałam je do 4 rano w niedzielę i nie mam siły znowu się przez to przebijać – możecie sami przeczytać, polecam melisę). Mamy więc dwie, albo i więcej stron konfliktu, które szlachetnie kłócą się dla dobra innych (bo chyba nie dla własnego? skoro nie czytają?). Niestety, robią to z prędkością, która raczej uniemożliwia im dogłębne zapoznanie się z czymkolwiek, za to wyśmienicie podsyca nienawiść. Adrenalina aż leci uszami. Aktywiści też nie próżnują. Tworzy się list otwarty[7] do redakcji NF-a. List mówiący o niezaprzeczalnie trudnej sytuacji osób LGBT+ w Polsce, a także o granicach między fikcją a rzeczywistością, o wspaniałych autorkach takich jak Le Guin czy N.K. Jemisin… Aż przechodzimy do kwestii kluczowej.
Bo przeprosiny to za mało. Trzeba czegoś więcej.
Trzeba innego słowa na „p”.
Pada też kilka różnych propozycji („proponujemy”). Między innymi „zatrudnienie sensivity readerów” czy „przebudowanie redakcji”. Miejcie na uwadze, że są to propozycje („ppp…”) skierowane do ludzi, którzy ponad rok temu musieli z bólem serca pożegnać Fantastykę Wydanie Specjalnie. Którzy jeszcze wcześniej złożyli do grobu Czas Fantastyki. Pomijając już kwestie ideologiczne – jak bardzo trzeba być nie obeznanym z sytuacją, żeby w ramach naprawy złego wymagać od człowieka wyczarowania pieniędzy, których zwyczajnie nie ma? Bo przecież zatrudnienie nowych redaktorów to pieniądze, o ile ktoś nie chce iść w pro publico bono. A Nowa Fantastyka nie chce. Jest ostatnim bastionem, ostatnim papierowym miesięcznikiem fantastycznym, które płaci swym autorom, grafikom, tłumaczom – wszystkim tym, którzy pracują przy tworzeniu numeru.
Ostatnim bastionem, do którego jednak właściwie też chcielibyśmy się dostać.
W tych komentarzach, w tych wielu wielu komentarzach, postach i tweetach (wczoraj znów czytałam do 4 rano, szatanie zmiłuj się nade mną), jest mnóstwo unoszenia się honorem. Pełno takiego „cieszę się, że kiedyś tam nie przyjęli mojego tekstu, bo teraz to już na pewno nic im nie wyślę”. Nie wspominając już o autorach zagranicznych, którzy tweetują na potęgę, że nie dadzą NF-owi swoich tekstów do przekładu. Czy wcześniej dawali, czy nie.

Ale moment, chwila, właściwie skoro byłaby taka możliwość, skoro już tak ładnie przepraszacie… To może cały numer i stałą rubrykę dla nas? Może jednak wzięlibyśmy kawałek tego waszego nieustannie kurczącego się ciasta, którego przecież – jeszcze przed chwilą – do ust byśmy nie włożyli?
One zdecydowanie chcą kawałek ciasta. Mojego, twojego, nieważne czyjego ;]
Decyzja o numerze LGBT już zapadła[8].
I super!
I nie super…
Pomysł na queerowy numer jest dla mnie ciekawy. Fajny. No, dobry jest. Na tyle, że sama chętnie bym do niego coś napisała, lecz z drugiej strony wolałabym ustąpić miejsca osobom, które znają temat lepiej i jeszcze nie miały szansy na publikację. Bo przecież swój kawałek ciasta nieraz uszczknęłam i to nawet, jak już wspomniałam, opowiadaniem z mocnym wątkiem LGBT.
Dlaczego więc „nie super”?
Bo to reakcja na gównoburzę. Bo to woda na młyn obrońców wszystkiego, co kłótni warte, o skrajnych prawicowcach już nie wspominając. Numer nie zaczął się jeszcze tworzyć, a lud już krzyczy, że będzie tam badziew i tylko badziew, przyjęty do druku ze względu na terror politpoprawności. (Kolejne komentarze, kolejna melisa).
Sprawa sięga nawet TVP (minuta 15:20[9]). O sytuacji wypowiada się Rafał Ziemkiewicz, który nie tyle „przechyla się w życiu na prawo”, co już szoruje twarzą o jedynie prawą polską ziemię. No i mamy krótkie wesołkowate wypowiedzi, wyselekcjonowane posty, strzępy informacji… Znów mowa o urzędzie cenzury (w tym jakże, o ironio, wolnosłownym obecnie TVP), a po sypnięciu odpowiednią porcją docinków i śmieszkowych żartów, przyznawszy głośno, że świetność pisma minęła już dawno i niechże już całkiem przeminie („Do diabła, niech diabli to wezmą!”), Ziemkiewicz symbolicznie przebija Nową Fantastykę osikowym kołkiem, nie życząc jej, żeby zmartwychwstała. Uch. Żołądek mi się przewraca od samego cytowania, nie mówiąc już, że zmusiłam się do obejrzenia tego fragmentu kilkukrotnie. Bo chcę być rzetelna, na ile potrafię. Bo sprawdzam źródła, zanim o czymś napiszę. Ale przecież zanim zdążę je sprawdzić, to już znów jest tego tyle… A potem jeszcze… i kolejny raz… i…
Melisa się skończyła. Nie mam już siły.
Po jednej stronie burze, po drugiej stronie burze, tak blisko wali grom… A gdzieś w tym wszystkim, w oku bezlitosnego cyklonu, jesteśmy my.
Ludzie żadni.
Ani skrajnie na lewo, ani skrajnie na prawo, ni to w górę, ni to w dół. Bez krzyku patrzymy na to, co się dzieje. Nie za głośno pytamy między sobą: „co się dzieje?”. Koniec końców zwykle siedzimy cicho.
Tym razem jednak nie siedzę cicho, bo mi na Nowej Fantastyce naprawdę zależy. Jestem wieloletnią czytelniczką. Członkinią portalu. Autorką z sercem po lewej. Kimś w teorii ważnym dla istnienia pisma.
A jednak człowiekiem żadnym.
Głupią upartą babą, która musi coś sprawdzić, zanim coś napisze. Która przeczytała to cholerne opowiadanie Komudy, chociaż nie miała na to najmniejszej ochoty. Która wysłuchała Ziemkiewicza, mimo że od jego śmieszkowego tonu, aż włos jeży się na karku. Skoro jednak zdecydowałam się o tym napisać, to musiałam sprawdzić. Nie chcę inaczej. A przecie opowiadanie Komudy nie miało szans mi się podobać, chociażby dlatego, że w ogóle nie lubię jego prozy. Nieźle zresztą w mojej opinii „Dalian, będziesz ćwiartowany!” podsumowuje blog Matka Przełożona[10]. Konkretnie, zdroworozsądkowo. Nie dziwota zatem, że lajków czy komentarzy jakoś dużo pod jej postem nie ma.
Rozsądek to nic ciekawego.
Ale dobra, gwoli formalności, potwierdzam: opko Komudy okropnym, niesmacznym jest.
I potencjalnie bardzo szkodliwym, a jakże, zwłaszcza biorąc pod uwagę, z czym to się zbiegło w czasie. Mówiąc obrazowo: redakcji NF-a tak się udało wycelować, że jakimś cudem kopnęli się piętą w oko. (No sory, Winnetou). Ale wierzę, że nieintencjonalnie – bo wiem, jak wygląda praca nad magazynem, zwłaszcza gdy rąk do tejże pracy brakuje. Człowiek ledwo ma czas złapać oddech, a co dopiero patrzeć za siebie, cofnąć się o parę kroków i zastanowić na spokojnie. Znowu przyjrzeć się tekstowi, może pod innym kątem, bo znane nazwisko na okładce to jednak nie wszystko, a jeszcze do tego wybory przesunęli i trwa kampania prezydencka, jaka trwa. Nie usprawiedliwia to redakcji, lecz w połączeniu z ich kolejnymi działaniami udawania, że złej woli nie było.
Był błąd.
Tylko jakie to ma znaczenie? Błąd czy nie, przeprosiny czy nie… Grunt, żeby płonęło ładnie. Bo NF-a raczej nie kupimy, raczej nie przeczytamy, ale spalimy chętnie i jeszcze ciasta się najemy.
Ja czytam.
Czytam we wstępniaku Jerzego pt. „Wolność. Kocham i rozumiem” do felernego lipcowego numeru: „Wystarczy spojrzeć na to, jaką formę przybrały dyskusje. To już nie są wymiany poglądów, z których obie strony mogą odejść kulturalnie pozostając przy swoim, ale dzięki dialogowi rozumiejąc lepiej swoje punkty widzenia i być może dostrzegając jakieś płaszczyzny porozumienia czy kompromisu. Teraz dyskusje przerodziły się w bitwy, w których muszą być zwycięzcy i pokonani.”
Smutne, nie? Proroctwo, nie wstępniak. Ciekawe, czy ktoś choćby zerknął na niego, zanim porwał za widły? I kto właściwie akurat tę bitwę wygrał? Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Jeśli lewa strona, to chyba jednak mam serce w złym miejscu. Bo nie czuję smaku zwycięstwa.
W ustach krzepnie mi popiół.
Rok temu zaczęłam pisać książkę SF. Jej główny bohater jest w związku poliamorycznym. To zwykły człowiek – często nie radzi sobie, popełnia błędy, ale stara się być lepszy. Książka nie jest jeszcze skończona i być może nigdy się nie ukaże w druku, niemniej pozwolę sobie przytoczyć jej fragment: „Przepaść między ludźmi tylko rośnie. Czas w Polsce jakby stanął w miejscu – na jakieś pół wieku demonizacji LGBT+. Bo jeszcze, nie daj Boże, zapierdolą nas tą swoją ideologią wolnej miłości. (Kochać wszystkich, nikogo nie oszczędzać!).”
Teraz sama nie wiem, czy miłością aby faktycznie nie da się kogoś zapierdolić.
Nie wiem już, co napisać.
Ale ciągle czytam, ciągle próbuję zrozumieć. Siedzę po nocach, kradnąc ciału sen. Ale i tak za długo, za wolno... Bo minęły aż trzy dni. Burza już właściwie wygasa – wybaczcie, jestem spóźniona na imprezę. Kto miał się pokłócić, ten się pokłócił. Można poklepać się po plecach, gratulując sobie nawzajem, jak walecznie się o słuszną sprawę walczyło. Już nieważne po której stronie. Będzie „wymuszony” numer queerowy, będzie jeszcze kilka litrów wody na młyn, a Ziemkiewicz może nawet dostanie swój kołek. Aż w końcu wszyscy radośnie zatańczą na zgliszczach ostatniego miesięcznika fantastycznego.
Wszyscy oprócz nas, oczywiście. Ludzi żadnych.
My będziemy siedzieć cichutko. Odkurzać swoją kolekcję starych numerów. Zgłębiać ze smutkiem, co się stało.
I nucić pod nosem[11]:
Krzyczymy w szale wściekłości i pokory,
Stanął w ogniu nasz wielki dom,
Dom dla psychicznie i nerwowo chorych…
Jacek Kaczmarski (1980)




[1] https://www.fantastyka.pl/czasopisma/pokaz/111
[2] https://www.facebook.com/piotr.tarczynski.7/posts/10220784471015788?hc_location=ufi
[3] https://twitter.com/karigrafia/status/1279430204969156608
[4] https://twitter.com/jeffvandermeer/status/1279450514024017920
[5] https://www.facebook.com/jerzy.rzymowski/posts/10207307762208762
[6] https://www.facebook.com/NowaFantastyka/posts/10158635830379948
[7] https://onedrive.live.com/view.aspxresid=58E79CF389422309!405616&ithint=file%2Cdocx&authkey=!AAahyRuKOrXaLVU
[8] https://www.facebook.com/NowaFantastyka/posts/10158638458954948
[9] https://www.tvp.info/48530023/05072020-2230/program-w-tyle-wizji
[10] https://matkaprzelozona.wordpress.com/2020/07/04/kolejny-kalszkwal-czyli-jacek-komuda-nowa-fantastyka-i-homofobia-mysli-luzem/
[11] https://www.youtube.com/watch?v=R-7cWBBUedg&list=RD3tOZvDO1iSk&index=2

poniedziałek, 9 marca 2020

Praca, książka i psie

W tym wpisie piszę głównie o swoim pisaniu, ale nawiązuję też do poprzedniego wpisu, gdzie pisałam, że jestem tu, gdzie jestem, dzięki temu, że Wy jesteście ze mną i...  Zapomniałam dodać, gdzie to „gdzie” właściwie jest, prawda? (Zagubieni? Spokojnie, już wyjaśniam).
Więc zwięźle: gdzie jesteś, Magdaleno?
We stolycy jestem, drogi pytaczu. W sercu tego pięknego kraju zwanego Polską, zwanym z kolei Warszawą.
To krótka odpowiedź. Dłuższa jest sporo dłuższa. Wielu z Was zresztą już o wszystkim wie, ale gwoli wyjaśnienia rozwinę temat. Otóż, porzuciłam swoje piękne kafelki, nieścieralne panele i fikuśne lampy. Wyprowadziłam się ze świeżo wykończonego mieszkania w Gdańsku, zanim na dobrą sprawę zdążyłam się tam wprowadzić. Dlaczemu? A temu, że praca. Powód dosyć typowy, aczkolwiek sama robota już niekoniecznie, gdyż raptem oficjalnie zostałam pisarką. Mam tak w umowie. „Magda, oficjalnie pisarz”.
No, jakoś podobnie.
W sumie pracuję tak już pół roku. Nie chwaliłam się od razu, bo wolałam poczekać, aż przejdę okres próbny. No i przeszłam, więc oficjalnie nadymam się i plumkam z radością, rozgłaszając wszem i wobec: zostałam etatowym pisarzem. To znaczy, że piszę na życie i mam z czego żyć (nie taka oczywista rzecz w tym zawodzie).
Czad, nie? ^^
Pięć lat studiów na Elektronice i Telekomunikacji, a także przeszło siedem w IT, żeby siedzieć i klecić fanfiki. Za które, nomen omen, ktoś postanowił mi płacić.
Swoją drogą ogłoszenie zostało mi podrzucone przez znajomego redaktora. Sama nie byłam na tyle szalona, by myśleć, że się dostanę na podobne stanowisko i nie szukałam pracy jako pisarz. A żeby było jeszcze zabawniej, parę miesięcy temu zaprzyjaźniona autorka poleciła mnie swojemu wydawcy i... spodobało się :) Podpisałam umowę na książkę! Tę samą książkę, o której pisałam na blogu w kwietniu 2019. Powinna się ukazać wprawdzie dopiero w 2021 roku, ale hej! Wyjdzie.
Dlatego serio: Nie byłabym tu, gdzie jestem, gdyby nie Wy.
Napisałam też swoje pierwsze zamówione opowiadanie do NF-a. Wcześniej zawsze wysyłałam redakcji gotowe opko, a potem czekałam długie miesiące w strachu, czy je wezmą, choć również z cichą nadzieją, że... no, wezmą. Tym razem dogadałam tematykę i objętość z góry, a dopiero potem trzęsłam się o pozytywny werdykt i czarno to widziałam ;) Tak samo jak zawsze, bo zawsze mogę napisać coś do dupy, zamówienie czy nie. Chyba jednak się (nie) udało? W każdym razie, znów plumkam radośnie. Jeszcze nigdy nie byłam z żadnego swojego opowiadania tak zadowolona. Dumna nawet! A to się mojej osobie zwyczajnie nie zdarza. Więc czytajcie, dopsz? Opowiadanie jest dostępne w najnowszym marcowym NF-ie i cieszę się z niego, jak nie przymierzając z debiutu.

Tam gdzieś jest moje nazwisko i tytuł opowiadania, musicie uwierzyć na słowo.
Jeszcze coś? Ano tak.
Nie napisałam właściwie o samym tekście. To cyberfantasy pt. Jednooki pies. Opowiada o łowcy potworów w cyberpunkowym świecie, który takich łowców już właściwie nie potrzebuje... OK, dobra, nie umiem reklamować swoich tekstów. Jeśli Was interesuje, to sprawdźcie sami i już ;)
Na koniec zaś: moje poprzednie opowiadanie z NF-a W stanie nieważkości doczekało się audiobooka. Do odsłuchania TUTAJ. Polecam i zalecam! Jedwabisty głos Anety z Posłuchaj tej historii wyleczy gangrenę, poprawi trawienie i w ogóle życie umili. (Innych to już potrafię reklamować, co nie?).
A! No i uspakajam jeszcze: w pupie mi się od tego całego dobrobytu raczej nie poprzewraca, albowiem mnóstwo rzeczy nadal totalnie mi nie wychodzi i pieprzy się iście pokazowo. Ale o moich wpadkach, a także o szczegółach nowej pracy, będą pewnie inne wpisy.
W tym się po prostu raduję, cieszę i chu...
I hurra.

środa, 5 lutego 2020

Ludzie, o których (nie) zapominam


Zbierałam się do tego wpisu prawie 300 dni – a dokładnie okrągłe 299, jak na dobrej promocji w markecie – czyli grubo ponad 9 miesięcy. Mogłabym w tym czasie zajść w ciążę i urodzić dziecko. Przerażająca myśl. Sklecenie jednego wpisu zajmuje mi tyle czasu, co potencjalnie stworzenie nowego człowieka. A raczej zebranie się do klecenia...
Zuch, nie pisarz.
Ale dobra, ja tu nie o tym.
Jak sam tytuł wskazuje, miałam poruszyć temat ludzi, o których (nie) zapominam. Co to miałoby znaczyć? Dlaczego bawię w jakieś tanie zabiegi stylistyczne, jakimi są słówka w nawiasach odmieniające sens całego zdania? I czemu tak bardzo nie umiem przejść do rzeczy?
Proste. Bo nie potrafię o Nich pisać ani tym bardziej mówić.
O Was, właściwie.
W moim poprzednim poście był taki fragment o kryzysie, który miałam prawie rok temu:

„Więc siedzę na tej podłodze, gruba (no, powiedzmy), stara (no, powiedzmy) i głupia (no, zdecydowanie). I myślę sobie, że nie jestem kimś, kogo bym polubiła, zwłaszcza kiedyś. Przecież chciałam tyle. Obmyśliłam wszystko. Tak bardzo marzyłam.
A teraz mnie tu nie ma. Nie pośród cieni palm, szelestu spisanych podróży i zapachu egzotycznych dań.
Są za to baterie. I wyglądają, kurwa, ślicznie.
Więc żyj z tym, Magdo.
Żyłam.
Wstając powoli, otarłam policzek. Zdjęcia kibelków lśniły na ekranie mojego lapka jak najprzedniejsza ze zbroi (+5 przeciwko depresji).”

Fragment dosyć jasno mówi, że sama podniosłam się z podłogi. No, może z drobną pomocą widoku pięknych kibelków, które sobie przeglądałam na lapku.
Gówno prawda.
Podniósł mnie mój najlepszy przyjaciel, który wlazł do pokoju, zauważywszy, że sobie pochlipuję na podłodze. Pokoju, nomen omen, w jego mieszkaniu, do którego pozwolił mi się wprowadzić, gdy nie miałam dokąd pójść. I podniósł mnie, a potem niezręcznie przytulił i jeszcze niezręczniej poklepał po głowie. Pomógł zebrać się do kupy, jak to dobrzy przyjaciele mają w zwyczaju.
Nawiasem mówiąc, ów przyjaciel twierdził, że nigdy nic mojego nie czytał i nie przeczyta. A potem wypomniał mi, że nakłamałam w poście.
Dlatego mam nadzieję, że to również czytasz 😉 Kocham cię, mordo ty moja.
Jak zresztą Was wszystkich po trochu.
Wiem, że bez ludzi byłabym nikim. Taka jest prosta prawda. Nie robiłabym nic, nie dotarła nigdzie. Pustelnik ze mnie żaden. Gdy jestem w domu sama - nie gotuję, nie sprzątam, nie ogarniam życia. Wegetuję na odgrzanych parówkach i tostach ze starego chleba. Potrzebuję ludzi chociażby po to, aby mieć powód rano wstawać.
Ale rzadko kiedy o Was piszę. Jesteście wprawdzie w każdej mojej twórczości, lecz nie jako całe postaci, konkretne imiona czy oczywiste inspiracje. Chowacie się za uczuciami bohaterów, ich przemyśleniami i problemami, przed którymi stają. Jesteście tym wszystkim, co ukształtowało mnie taką, jaką jestem teraz. I będę jutro.
I do końca swoich dni.
Blech.
Czuję się, jakbym rzygała Wam tu tęczą.
Rzygam, nie?
Między innymi dlatego mam tendencję do wycinania przyjaciół z przeróżnych relacji. Byłam w górach (tak naprawdę: byliśmy w górach), piłam piwo (piliśmy piwo), wygłupiłam się (to akurat tylko ja). Wspólne zdjęcia robię głównie dla siebie i wcale rzadko chwalę się grupowymi fotkami na FB. Nawet swoim cudnym pieskiem pochwaliłam się światu z ponad miesięcznym opóźnieniem. A kiedy mówię o ważnych dla mnie osobach, zaczynam czuć się jakaś taka… odsłonięta i cukierkowo naiwna? Obrzydliwie słodka, a przez to mniej prawdziwa? Nieszczera? Trudno to opisać. Przecież nie kłamię, kiedy mówię o Was. Dopiero gdy wpycham „MY” za egocentryczne „JA”, zachowuję się, jakbym miała coś do ukrycia.
I może właśnie tak jest?

MY

Próbuję Was schować za szafą. Zamknąć w sejfie. Zakopać dziesięć metrów pod ziemią, jak najdroższy skarb. Bo wiadomo nie od dziś, że zbytnie przechwalenie się bogactwem szybko może prowadzić do biedy. A przynajmniej tego się lękam: jeśli będę świecić innym w oczy swoim szczęściem, ktoś je w końcu ukradnie albo samo się zagubi. Dlatego może się zdarzyć, że w opisie jakichś zdarzeń kogoś pominę. O kimś z pozoru zapomnę. Lecz tak naprawdę nie zapominam.
Po prostu zagrzebuję Cię w ogródku za domem, mój drogi przyjacielu.
Metaforycznie, rzecz jasna.
No bo nie mam domu. Ani ogródka... Ale to bez znaczenia.
Najważniejsze, że mam Ciebie.

czwartek, 21 marca 2019

Wiedzieć a widzieć

Już od paru lat zastanawiałam się nad korekcją wzroku.
Czytałam sporo artykułów okulistycznych, obejrzałam parę sfilmowanych operacji, wygrzebałam nawet jakieś prace naukowe. Oczywiście, trafiłam też na mnóstwo opinii, mniej lub bardziej wiarygodnych. I, jak to zwykle w życiu bywa, wiele z tych informacji można by podzielić na dwie kategorie: te hurra optymistyczne lub mocno negatywne. Ba, znalazłam nawet jakiś blog ostrzegający przed (niemal pewnym) oślepnięciem. Nie udało mi się jednak dowiedzieć, jak to rzeczywiście będzie. W dużej mierze dlatego, że to bardzo indywidualne doświadczenie – każdy ma inną wadę, reaguje inaczej i goi się inaczej – ale również ze względu na przeklęty marketing oraz cały ten podział „dobre i złe”, „czarne i białe”. Właśnie dlatego postanowiłam opisać swoje doświadczenia jak najrzetelniej – bez upiększania, ale też bez nadmiernego biadolenia.
Badanie kwalifikacyjne miałam tego samego dnia co zabieg, czyli w zeszły czwartek. Klinika prywatna, lecz czas oczekiwania jak w NFZ. Ludzi kupa. Byłam umówiona na 12, weszłam do gabinetu koło 13:20, a potem drugi raz o 14 (po zakropleniu oczu). Lekarz był całkiem miły, jednak panie z recepcji się, że tak powiem, nie certoliły, jak mi te kropelki wpuszczały. Chwyt zawodowca i nie ma, że mruga, krzywi się i boli. Ale przynajmniej były skuteczne. 
Tymczasem lekarz nie miał ani chwili przestoju. Pacjenci szli na przemian (kiedy człowiek czeka, aż krople zadziałają, jeszcze dwie osoby przechodzą badania – jedna przed zakropleniem, druga po). Patrząc na to, powoli zaczęłam odnosić wrażenie, że trafiłam do wnętrza maszyny taśmowej, gdzie ludzie są zarówno trybami, jak i materiałem do obróbki. A jestem naprawdę upierdliwym materiałem… znaczy, pacjentem ;)
Lekarz to potwierdził.
Po przeprowadzeniu badań jego jedyną obawą była moja, jak to ujął: „nadwrażliwość”. Nie czułam się tym stwierdzeniem ani zaskoczona, ani urażona. Wiem, że u okulisty jestem okropna – wiercę się, mrugam, uciekam przed dotykiem i ostrym światłem. W trakcie zabiegu okazało się jeszcze, że mam powieki godne Herkulesa. Ale o tym później.
Operację miałam wyznaczoną na godzinę 18:30. Tym razem obyło się bez opóźnień (według pań z recepcji badania lubią się przeciągać, ale zabiegi są zawsze na czas). Uczucie, że jadę na taśmie produkcyjnej tylko się nasiliło. W czasie, kiedy zajmowała się mną pielęgniarka, ktoś inny leżał jeszcze w zabiegowym, a starszy pan odpoczywał obok mnie – już po wszystkim. Tymczasem ta całkiem miła kobieta marynowała mnie do zabiegu (więcej kropel, syrop na uspokojenie, tabletki przeciwbólowe) i tłumaczyła po raz milionowy w swoim życiu: że nic nie będzie boleć, ale pacjent czuje dotyk; że będzie zielone światełko i głównym zadaniem pacjenta jest patrzenie w światełko; że poleje się dużo wody; że najgorszy moment będzie wtedy, kiedy lekarz wytwarza podciśnienie – bo przestajemy widzieć na jedno oko.
Szczerze powiedziawszy, dla mnie to wcale nie był najgorszy moment.
Zaczęło się od klejenia powiek folią. Miałam je odrętwiałe, więc faktycznie nie bolało, ale uczucie należało do zdecydowanie dziwnych. Potem lekarz założył mi ustrojstwo rodem z „Mechanicznej pomarańczy”. To też miało być coś, co pielęgniarka i lekarz opisywali jako „mało przyjemna” część zabiegu. Dla mnie jednak metalowa rozwórka okazała się istnym błogosławieństwem. Mogłam mrugać jednym okiem, co było tylko o połowę gorsze od mrugania obojgiem oczu i milion razy lepsze od niemrugania. Następnie przyszedł czas na odsysanie. Uczucie wcale nie takie złe i straszne – nie ślepnie się całkowicie, widać kolory jak przy mocnym zaciśnięciu powiek. Tylko ten dźwięk zaraz potem… jakby ktoś przejechał golarką po oku. Niestety, świadomość, że maszyna odcięła ci płatek rogówki, jest przerażająca. Nieważne, ile byś nie czytał artykułów o bezpieczeństwie zabiegu - robisz po gatkach. Dlatego też nadszedł taki moment, kiedy poprosiłam pielęgniarkę, by złapała mnie za rękę.
Złapała. Dobra kobieta.
Później lekarz ściągnął ten odcięty płatek, posmyrał czymś oko i odpalił laser. Zapach przy pracy lasera to doznanie, o którym dosłownie nikt nie pisze ani nie mówi, a śmierdzi jak spalone włosy. Makabra. Zdecydowanie gorsza od ucisku, ciemności i kolorów.
Potem leje się woda, jest więcej smyrania, a płatek wraca na miejsce. I, dla mnie przynajmniej, zaczyna się najgorsze: zdjęcie rozwórki i odklejenie folii. Bo teraz nie można mrugać. A ja, jak już wspomniałam, mam herkulesowe powieki. Lekarz chyba z dziesięć razy powtórzył, że są zadziwiająco silne. Widać najpotężniejsze mięśnie w moim ciele. Wystarczyła ledwie chwila nieuwagi, dosłownie przebłysk, kiedy umysł przegrał z ciałem i pach... w lewym oku przesunęłam sobie ten cholerny płatek rogówki. Zresztą, muszę przyznać, że przez większość zabiegu szło mi nie najlepiej. Miałam problem ze spokojnym patrzeniem w zielone światło i cały czas walczyłam z chęcią zerwania się ze stołu, by nie uciec w siną dal.
Upierdliwy pacjent, pamiętacie?
Niestety, wszyscy na sali, nawet trzymająca moją dłoń pielęgniarka, dosyć jawnie okazywali mi zniecierpliwienie. Rozumiem, że oni robią te zabiegi taśmowo, że dla nich to nic strasznego, chleb wczorajszy, dzień powszedni, a czas goni – przecież kolejna osoba czeka w kolejce. Ale to naprawdę nie pomagało w uspokojeniu się. I między innymi przez ten cały pośpiech musiałam drugi raz wylądować na stole – bo jak się okazało, folię i rozwórkę można było ściągnąć dużo wolniej i delikatniej, dzięki czemu nie miałam już problemu, by nie mrugnąć, lecz po co zawsze marnować cenne sekundy…?
Dobra, koniec rozczulania się nad sobą. Oko zostało poprawione, a ja w gratisie mogłam sobie jeszcze „popatrzeć” (zakaz otwierania powiek w czasie odpoczynku), jak kolejne trzy osoby idą pod laser. Przypominam, to działa tak: jedna istota ludzka czeka na zabieg, druga odpoczywa po, a trzecia jest operowana. Potem ta pierwsza wchodzi, druga jest badana, a trzecia zaczyna 20-minutowy odpoczynek. Niestety, zaburzyłam ten proces, okazując się jednostką wymagającą poprawek. W efekcie nie starczyło już miejsca na fotelach, więc pielęgniarka musiała odstąpić mi leżankę, gdzie wcześniej kładła swoje rzeczy. Dla mnie bomba. Naprawdę potrzebowałam się położyć.
Ach, i jeszcze jedno. Po samym zabiegu ktoś z personelu wskazuje tarczę zegara i prosi pacjenta o odczytanie godziny. Robią to, żeby pokazać oszałamiający efekt operacji. Tyle że mi oszołomienia było aż nadto, więc odparłam nieco bełkotliwie: „Mała wskazówka na siódemce, duża na czwórce, nie mam pojęcia, co to znaczy”. Lekarz się roześmiał i powiedział, że pierwszy raz słyszy o takiej godzinie. Ja też się śmiałam - trochę histerycznie, bo naprawdę nie umiałam przetworzyć tak prostej informacji. Byłam nadal, delikatnie rzecz ujmując, wystraszona.
Ale widziałam.
Jak przez mgłę, a jednak ostrzej niż kiedykolwiek pamiętam. Nosiłam okulary od dziecka, zawsze miałam je nieco słabsze niż wadę, a wada była duża –  około minus 7 dioptrii (oboje oczu). I nawet nie zdawałam sobie sprawy, że inni ludzie widzą świat w takim HD. A teraz trudno mi oderwać wzrok od najmniejszych pierdółek – wypatruje rysy na ścianach, pęknięcia w fasadach budynków, wróbelki między gałęziami drzew. Taka księżniczka Disneya, tylko w wersji „szara polska rzeczywistość”. No i nie umiem śpiewać…
Dobra, nieważne. Wracając do tematu.
Po badaniu kontrolnym (drugim w moim przypadku) pacjent zostaje odesłany do domu z siatką kropel, jedną tabletką ketonalu „gdyby było naprawdę źle” oraz masą zakazów i nakazów. I znowu pielęgniarka poinformowała mnie, kiedy jest najgorzej (wieczorem, jak znieczulenie przestaje działać, a także całej pierwszej nocy). I znowu, dla mnie najgorsze okazało się zupełnie coś innego. Nie miałam problemu zasnąć – byłam wykończona. Nie narzekałam też na zbytnie boleści, czułam wręcz ulgę, że już jest po wszystkim. Zresztą ból umiem znieść z niejaką godnością. Natomiast to, co zaczęło się drugiego dnia…
Borze iglasty, jak to swędziało.
Nie wolno dotykać, nie wolno przemywać, nie wolno męczyć – tylko kropelki, sól fizjologiczna i odpoczynek dla oczu. A ja marzyłam, żeby je sobie wydrapać. I wypatroszyć tych wszystkich marketingowców, którzy jak jeden mąż pisali na stronach klinik, że pacjent po 24h godzinach od zabiegu może już normalnie funkcjonować. Nosiłam okulary przeciwsłoneczne do toalety, bo tak raziło mnie światło, obrałam trzy swetry z farfocli i kłaczków, żeby nie postradać resztki zmysłów i wychodziłam w kapciach przed kamienicę, wystawiając oczy na chłodny wiatr, ponieważ tylko tak mogłam zaznać trochę ulgi.  
Panowie marketingowcy, czy to brzmi jak „normalnie”?
Zresztą, już na badaniu kwalifikacyjnym lekarz powiedział, że może wcale nie być tak różowo. I właściwie od początku podejrzewałam, że te 24h brzmiały zbyt pięknie. Ale dawały, cholera, nadzieję. Że nie będzie źle, że jakoś pójdzie, szybko pewnie, bo przecież goi się na mnie, jak na psie… A teraz czuję się zwyczajnie głupio. Wykonałam gruntowny research od strony naukowej, sprawdziłam, na czym dokładnie polega korekcja wzroku, a także jakie niesie ryzyko, a jednak… nie wiedziałam nic. Istny John Snow. Czekając na zabieg, nie umiałam sobie nawet przypomnieć jego nazwy. Powoli docierało do mnie, jak niewiele tak naprawdę się dowiedziałam. Zbierałam głównie informacje techniczne, jednak miałam zero wiedzy praktycznej.
Ot, dla przykładu: czytając o osłonkach na oczy, które po zabiegu trzeba nosić do snu, odruchowo założyłam, że chodzi o takie miękkie milusie opaski. Zamiast tego dostałam dwa nieporęczne kawałki wypukłego plastiku, które muszę przyklejać sobie do twarzy taśmą. TAŚMĄ.
Albo przypadek pasty do zębów: któregoś ranka przestraszyłam się, że z krótkowidza stanę się dalekowidzem, bo nie umiałam odczytać składu pasty do zębów. Wszystko się rozmazywało. Aż nagle pojęłam, że ludzie „widzący” muszą odsuwać literki od nosa, by móc je przeczytać. Tylko że całe życie miałam na odwrót – aby zobaczyć coś, musiałam podetknąć to pod same oczy.
Albo jednego dnia uświadomiłam sobie, że nie mam zielonego pojęcia, co zrobić z moim prawem jazdy. Bo zostało wystawione wyłącznie na prowadzenie w okularach. Więc...? W razie czego będę się tłumaczyć panom policjantom, że byłam ślepa jak kret, ale mi przeszło? No, nie. Chyba raczej skończy się na wymianie prawka. Lub kupieniu zerówek ^^
Ogólnie, takich głupich wpadek było, jest i pewnie będzie więcej. Nie wspominając już, ile razy zaczynałam szukać okularów, choć przecież widzę dobrze. I nie wiem, czy i kiedy się przyzwyczaję tak do końca. Jestem, i chyba zawsze już będę, beznadziejna w zakraplaniu sobie oczu. Połowa kropel ląduje wszędzie, tylko nie tam, gdzie trzeba.
Nadal też zdarza mi się głupio przestraszyć. Prawe oko mam lekko zalane krwią, co nawet widać na zdjęciu; a kiedy patrzę w lustro, jakaś część mojego mózgu zakłada, że już zawsze tak będzie. Albo bóle głowy – ciągle nawracają i nie umiem całkiem pozbyć się wątpliwości, czy kiedyś przestaną. A przecież wszystko ładnie się goi. Coraz mniej swędzi. I jeszcze lepiej działa. Więc… będzie dobrze, nie?
Właściwie, już jest.
Czuję się zmęczona jak diabli, ale też szczęśliwa. Chyba bardziej szczęśliwa niż zmęczona. Wyjścia nad morze jeszcze nigdy nie były tak przyjemnie, zwłaszcza gdy wiatr zawieje mocniej. Mycie włosów jeszcze nigdy nie dostarczało tyle adrenaliny i gimnastyki, kiedy za wszelką cenę staram się, by szampon nie wleciał mi do oczu. I choć ten post pisałam na raty, bo nie byłabym w stanie za jednym zamachem, to udało się. Napisałam. Widzę literki.
Widzę poprawę.
Widzę.