Oto obiecany tekst[1], który zajął mi oczywiście więcej czasu, niż sobie dałam. Szło mi opornie, bo ni cholery nie miałam ochoty pisać o tym, na czym stanęło. Czy w ogóle powinnam się bawić w coś, co jest odpowiedzią na czyjąś odpowiedź na gównoburzę? Pogmatwane to, ale dobra, przechodząc, ekhm…
„Do Rzeczy”.
W „Do Rzeczy” ukazał się artykuł Jacka Komudy o tytule „JA, HOMOFOB?”[2]. Jest to odpowiedź autora na tę całą awanturę wokół jego opowiadania „Dalian, będziesz ćwiartowany”, gdzie padło wiele oskarżeń, że tekst jest zły, krzywdzący, homofobiczny, no po prostu obrzydliwy. Jeśli ktoś nie wie, o co chodzi, to odsyłam do poprzedniego wpisu[3]. Tutaj chcę się skupić na artykule Komudy, a właściwie na sposobie, w jaki został napisany. A także na pewnej ironii losu, uśmiechu hipokryzji bijącym ze słów.
Ale o tym później. Wpierw o samej treści.
Sprowadza się ona do telegraficznego sprawozdania z całej sytuacji, które ma na celu pokazać, jak działa nowoczesny terror LGBT (alias „Jak zostałem homofobem”). Postawioną tezę można skrócić do: tęczowi najpierw kogoś oczerniają, potem go osaczają, aż w końcu domagają się haraczu. Wiadomo, że autor pisał z konkretnej pozycji, ze z góry ustalonego punktu widzenia; był wszak chmurką, która zasiała deszcz, aż ten przemienił się w burzę, a kropelki wody – w kał. Miejscami jednak próbował zachować pozory umiaru, żonglując słowami, lepiej lub gorzej, a czasami strzelając na oślep. I na tej żonglerce chciałabym się skupić, na tych słówkach, których postaram się NIE wyrywać zbytnio z kontekstu. (Stąd mogą się zdarzyć całkiem długie cytaty).
Więc.
Zacznijmy od słowa „gej”, dobrze?
Komuda na wstępie artykułu zastrzega, że nigdy nie
wypowiadał się w dysputach około LGBT, a sytuacja właściwie zmusiła go do odpowiedzi.
Następnie wywołuje parę nazwisk jako przykłady „osób popierających lewicową
wizję świata”: Olgę Tokarczuk z „jej kolonialnym szaleństwem”, Szczepana
Twardocha „regularnie przypominającym, że Polska jest małym, zapyziałem zaściankiem” albo
Jasiem Kapelą, którego grzechy nie są wywołane z imienia. Ale to jednak ludzie,
którzy zachowują „minimum kultury osobistej”. MINIMUM, zauważcie. I już za te
ledwie minimum autor szanuje ich poglądy, bo jest rozważnym człowiekiem, który wcale
nie lubi się kłócić. Niestety, są też tacy ostrzejsi lewicowcy, z którymi gadać
się normalnie nie da. Ot, chociażby taki „Jacek Dehnel, agresywny gej”…
Moment.
Jak to jest, że Tokarczuk to nie żadna „szalona mężatka”, a
Twardoch to nie „zrzędliwy biały mężczyzna”? Gdzie tu w ogóle choć jakiś „lekko poddenerwowany heteroseksualista”?
Nie, nie.
Jest tylko AGRESYWNY GEJ i „jego gach Piotr Tarczyński”.
GACH. Naprawdę? Trochę mnie to uderzyło. Może sama powinnam określać autora,
nie jako autora, tylko jako „obłudnego kawalera-pierdziela”? Żeby zrównać ton wypowiedzi?
Nie, dobra. Jak zejdę do tego poziomu, to mnie zaraz
pokonają doświadczeniem.
Wracając zatem do artykułu. Komuda tłumaczy, że ludzie
pokroju Dehnela „nie przebierają w słowach, określając ludzi krytykujących LGBT
nie tylko homofobami, lecz także „smalcami alfa”, „faszolkami” (…) itd.”. Dehnel
ma jakoby kompleks husarski „niczego bowiem bardziej nie nienawidzi niż
rekonstruktorów husarii, zwąc ich „hujsarzami”. (…) choć nigdy żaden z mych kolegów
nie nazwał przecież Dehnela: „fajfusem francowatej narożnicy” albo „flokiem
kołtunowatego baraśnika”.
Pominę już, że przytaczanie obraźliwych określeń to taki nowoczesny sposób na zawoalowane szydzenie sobie z kogoś (jak, na przykład, no nie
wiem… z jakiegoś starego obłudnika?). Ciekawi mnie natomiast dobór słów użyty przez
Komudę, brzmi bowiem jak żywcem wyciągnięty z jego kontrowersyjnych opowiadań (dwóch,
nie tylko jednego, ale… „o tym później”). Przez to odnoszę wrażenie, być może mylne,
że autor wcale chętnie by Dehnela i Tarczyńskiego zwyzywał, ale że wprost boi się to robić,
to ucieka się do metod niebezpośrednich. Jak chociażby do strzelania zza tarczy
„fikcji literackiej i autorskiego pomysłu”.
Sam autor inaczej jednak tłumaczy swoje działania. Kolejnym ciekawie
użytym słowem.
„Pastisz”.
Komuda wykorzystuje je z uporem godnym początkującego
pisarza. Według jego powtarzających się oświadczeń pastiszem ma być ów felerny
„Dalian…”. Tylko że, idąc za słownikiem PWN[4],
pastisz to dzieło będące „świadomym naśladownictwem innego dzieła lub jakiegoś
stylu”. Tymczasem autor tak tłumaczy powstanie owego „opowiadania-prowokacji”:
„Wychodząc naprzeciw mrocznym wizjom Polski przedstawianym przez środowiska
LGBT, postanowiłem dla zabawy pokazać, jak naprawdę wyglądałby kraj z ich
mrocznych myśli.”.
Moment, czy to aby nie groteska[5],
tudzież satyra[6] jest?
Możecie mi zarzucić czepialstwo, bo w pastiszu o satyrę nie
trudno, ale zastanówmy się… Czy pisarz z niemalże trzydziestoletnim dorobkiem
nie powinien jednak wiedzieć, co dokładnie napisał? A może wolał użyć słowa
„pastisz”, które mniej niż więcej pasuje do kontekstu, ale w przeciwieństwie do
„groteski” czy „satyry” nie kojarzy się wprost z ośmieszaniem kogoś? Stawia autora
w ciut lepszym świetle, zwłaszcza w oczach literackiego laika? Brzmi wręcz
mądrze? (No tak, Boguśka[7],
bo to tylko ten pastwisz był!)
Więc. Mamy już pastisz. Agresywnych gejów.
Może przejdźmy dalej?
Komuda odnosi się do „ataków pary Dehnel-Tarczyński, która
poczuła się osobiście dotknięta opowiadaniem”. I tu się nasuwa pytanko: jakże
Dehnel – którego nazwisko, gdybym miała zesłowiańszczyć, uczyniłabym Dalianem –
śmiał się poczuć osobiście dotknięty?
Cóż, bo moim skromnym zdaniem – miał.
Bo to „opowiadanie-prowokacja”. Nie tylko artystyczna, ale i
personalna. Do prowokowania tych strasznych lewaków, którzy wyobrażają sobie naszą
piękną Polskę jako mroczne zaściankowe piekło. Ale hej! To tylko tak „dla
zabawy”! Weźcie w ogóle nie obwiniajcie autora, że coś napisał, a potem wykorzystał
zaprzyjaźnione pismo do swej małej, nigdy-nie-wprost wojenki.
Dopóki jeno manipuluje słowem, dopóty ręce mam czyste.
W przeciwieństwie do tego całego LGBT, oczywiście. Bo oni „z typowym dla ich środowiska brakiem symetrii mogą bezkarnie obrażać wszystkich dookoła”. I jeszcze tak łatwo dają się sprowokować, co nie? Bo jak człowiek żyje w strachu – pod władzą polityków, którzy ci człowieczeństwa odmawiają – to o wybuch nie trudno. Nie wińcie jednak iskry, która odpala kolejne bomby. To tylko wyraz artystycznej duszy, taki paszkwil… O, pardon! Pastisz.
Więc. Mamy asymetrycznie bezkarne (bo okazjonalne kijem
przez łeb[8],
to żadna kara) środowisko LGBT+.
Idźmy dalej. Będzie nawet zabawnie.
Wolność Premium! – tylko w najlepszych sklepach |
Mój ulubiony? Imć Kargasz Zły! Jeśli to prawdziwe imię i nazwisko, to winszuję kreatywności rodzicom.
Zresztą, naprawdę…?
Co to za argument w dzisiejszych czasach, że się ktoś w
Internecie podpisał imieniem i nazwiskiem – może swoim, może zmyślonym? I ma
jakieś zdjęcie – może swoje, może z Pinterestu? Komuda dyskredytuje wypowiedzi ludzi
ze środowiska LGBT+ miarą ich pseudonimów i zdjęć (gdzie większość używała
takich, wedle logiki autora, wcale „prawilnych” kont). Owszem, obecnie zbyt
łatwo się wrzeszczy i pluje na innych zza wirtualnej osłony, ale nie jest to wyłącznie
domena jednego ruchu społecznego. Osoby LGBT+ nie mają monopolu na prywatność w
sieci. Mają za to całkiem niezły powód, by tej prywatności chronić, no bo… cóż…
Kijem przez łeb.
Więc. Tu nie ma specjalnej manipulacji słowem, jest tylko
zwykła bzdura.
Idźmy dalej.
Dyskredytacja na podstawie osiągnięć na polu wydawniczym.
Czyli „ci, którzy nie odnieśli sukcesu, tacy, którzy piszą, ale się nie
sprzedają”. Tudzież „konkurencja”. Mniam. Wedle tej logiki jestem absolutnie
nikim. Ot, kilka wydanych opowiadań i niedawno zaczęte życie z pisania. Trudno
mi jednak zazdrościć autorowi dorobku i stawiać się w roli konkurencji, chociażby
dlatego, że piszę głównie SF i cyberpunk ze śladowymi ilościami fantasy. Jeśli
czegoś zazdroszczę bardziej znanymi pisarzom, to tempa z jakim piszą ;) Ale to
taka dygresja. Wracając zaś do artykułu: autor znów wywodzi się na temat
„lewicowych trolli bez nazwisk”, by wreszcie wjechać na grząski grunt życia
prywatnego: „Imię tych sympatyków LGBT – legion, zakładam, że są wśród nich
wszyscy zawiedzeni, nieudacznicy, ludzie, którzy po prostu zwyczajnie błądzą
albo toną w niepewności”. Jeśli więc me imię legionem, za ewentualną troskę dziękuję, lecz zawieść muszę, gdyż mi się życie nawet udaje, a niepewna dziś
jestem głównie tego, co zjem na kolację.
Choć nie, moment! Już wiem. (Wiem, co zjem?).
Chyba nie tu moje miejsce, nie pośród legionu. Do innej z
autorskich grup mogłabym przynależeć. Z dumą, wręcz! Jest to bowiem crème de la
crème „JA, HOMOFOBA?”: „ludzie sensowni, identyfikujący się powierzchownie
z ideologią, którzy nie stali się jeszcze fanatykami. Wbrew temu, co można pomyśleć,
jest ich całkiem sporo. (...) jest to bez wątpienia spokojna, aczkolwiek mniej
liczna grupa zwolenników lewicowego mainstreamu”.
Więc.
Mamy identyfikującą się POWIERZCHOWNIE grupę SENSOWNYCH
ludzi, których jest CAŁKIEM SPORO, ale jednak MNIEJ niż oszołomów. Widać
autorowi nawet przez klawiaturę nie przejdzie możliwość, że gdzieś w
zakamarkach wszechświata istnieje po prostu osoba LGBT+, z którą da się
kulturalnie porozmawiać. I co to w ogóle ma znaczyć „powierzchownie”? Czy ludzie
LGBT+ to taka fala, na której można sobie okazjonalnie posurfować? (Nie umiem).
Albo gdzie znajdę owe statystyki mówiące, że ludzi sensownych jest jednak mniej
niż fanatyków? Zawsze wydawało mi się, że to krzykacze stanowią mniejszość,
tylko z oczywistych względów są „bardziej słyszalni”. Bez jakichś twardych
dowodów będę żyć w – być może znów niesłusznym – przekonaniu, że autor próbował
manipulować słowem tak, aby ukazać się jako człowiek rozważny, chętny do
dialogu. Rzeczywistość przymusza go jednak do smutnego stwierdzenia, że tych
sensownych ludzi, z którymi można by pogadać, jest niby sporo, ale jednak mało.
A jeszcze wcześniej autor wspomina, że cała ta nagonka kręci się wokół „tabu,
którym przede wszystkim są rzekome prawa mniejszości seksualnych”. RZEKOME, a
jakże, bo w Polsce – nie istniejące, tak? Czy może chodzi o pokątną sugestię, że
ich nie mieć nigdy nie powinni?
Więc…
Nie wiem. Tutaj poczułam już całkowite zagubienie.
Parę stron tekstu zmęczyło mnie psychicznie gorzej niż kwartalne feedbacki w
korporacji.
Nie chcę mi się iść dalej.
Ten artykuł jest taki paskudnie nacechowany, nieciekawy i ciężkostrawny…
Jak kawały tego wujka przy świątecznym stole, który najbardziej lubi się podśmiechiwać
z „murzynów”, „żółtków” czy „ciapatych”. Tego, który tak bardzo „nie jest
rasistą, ALE”…
Ale dobra. Powiedziałam A, powiedziałam BE, trzeba jakoś
dobrnąć do tego zakichanego ZET.
Idziemy dalej.
Z fali LGBT+, po której przemykamy powierzchownie, trafiamy do worka z donosami. Tymi wszystkimi gorącymi tweetami, które rozlały się po zagranicy. Swoje zdanie na ich temat już wyraziłam, niepochlebne zresztą, ale te autorskie argumenty… Skoro Komuda nie kojarzy zagranicznych pisarzy (m. in. JeffaVandeerMeera, który w reakcji na jego opowiadanie ogłosił, że nie będzie już publikować w NFie) to stwierdza, że „donosy nie były szkodliwe”. Naprawdę? A co z domniemaną cenzurą, którą narzucił sobie NF? Cóż, gorzej. Według Komudy sprawiła bowiem, że „wycofało się kilku krajowych autorów – powiązanych zarówno z prawicą, jak i lewicą”. A gdzie nazwiska tychże autorów? Gdzie dane identyfikacyjne, w których autor się tak lubuje? Bo jeszcze uznam, że w przeciwieństwie do swoich entuzjastów (Och, Kargaszu! Kimżeś jest, Karagaszu?) jednak do ludzi sensownych nie należy, tudzież sensownych argumentów nie wytacza! A żeby jeszcze podkreślić jak „bardzo nic się nie stało”, dopóki NF nie ugiął się pod naporem krytyki, pozwolę zacytować sobie wypowiedź[9] redaktora prozy zagranicznej NF: „Druk opowiadania Jacka Komudy w dziale polskim „Nowej Fantastyki” wiele rzeczy wywrócił do góry nogami. W moim przypadku, zaprzepaścił blisko dziesięć lat mojej pracy w dziale zagranicznym”. Waszej ocenie pozostawiam, kto lepiej orientuje się w sytuacji.
Więc. Nic się nie stało, jedynie w prozie polskiej tragedia,
bo odeszli najzdolniejsi pisarze bez nazwisk.
(EDIT z dnia 06.08.2020: nazwiska pojawiły się pod krążącym na FB listem otwartym, o którego powstawaniu Komuda być może wiedział już zawczasu).
Idziemy dalej. Tylko się nie śmiejcie…
Czytając kolejną część artykułu odniosłam nieodparte
wrażenie, że Jacek Komuda czuje odrobinkę tej wypominanej innym zazdrości.
Nie, nie względem jakiegoś pisarza z wrogiego obozu. Względem Rafała Ziemkiewicza.
Bo jak tamtego obwołali antysemitą to jego książka „sprzedała się w rekordowym
nakładzie”. A z tej homofobii to chyba jednak większego zysku nie ma… No cóż, zaskoczył
mnie nie tylko gorzki wydźwięk tego fragmentu, ale i pewna drobnostka. Choć
artykuł jest oblepiony okładkami książek Komudy, to nie ma szczególnego
wyróżnienia tych, których fabuła rozgrywa się w tym samym uniwersum, co
„Dalian…”. Czy autor wolał się nimi zbytnio nie chwalić? W dołączonym bio owe książki
są wymienione jakby od niechcenia, na szarym końcu. Zaś o innym opowiadaniu
Komudy (oto obiecane „później” ;]), które też rozgrywa się w rzeczonym uniwersum;
a w którym gejów „leczy się” gwałtem, torturami, wbijaniem haków w skażone
ciało…
O tym już ani słowa.
A mowa tutaj o „Mowie...
„Mowie nienawiści pokutnika Duki”[10].
Opowiadanie ukazało się jeszcze w październiku 2019, na
łamach portalu nowynapis.eu, którego wydawcą jest powołany w tym samym roku Instytut
Literatury w Krakowie. Ich siedziba mieści się jakiś kilometr-dwa od istniejącego
od 2004 Instytutu Książki, więc zastanawia mnie zasadność powstania nowego instytutu
o podobnym profilu – ta absolutna konieczność wydawania pieniędzy, których
wiecznie brakuje? I to na kupno oraz publikację tekstu, w którym egzorcyzmuje
się „biesa” homoseksualizmu słowami: „Wyprzyj
się go z jestestwa, a będziesz zdrowy, normalny! Będziesz miłował i dawał
miłość niewieście”. Tak na dobry początek. Bo potem rusza do akcji tytułowa
mowa nienawiści i młody gej, będąc torturowanym, słyszy m.in.: „Cały jesteś
jedną wielką piczą pełną podłego smrodu”, „Miękkochujcu w dupę końskim
godmiszem dymany!”, „Odmieńcze, przydupniku Wołosta flokiem nieprawym
trącanego!”. (Jak widać „floczka” udało się jednak przemycić ;]). Oczywiście, wszystko to w dobrej wierze, bo kapłani pod wodzą Duki katują chłopaka i wykrwawiają
tak „że ból stanie się gorszy niż jego nadnaturalna żądza”, by go
uzdrowić. No i gej powoli ustępuje, m. in. oznajmiając: „Jestem plugawym
odmieńcem, wymiotem Wołosta, męską gamratką rozwartą szeroko… chłostaną
lodowatym kusiem biesa”. Aż wreszcie mamy szczęśliwie zakończenie. Wyleczony chłopak
idzie z kamratami do karczmy i pierwszą lepszą dziewkę raźno łapie za cycka.
The End. (A
Happy one).
I co?
I nic. Null. Nada. Przeszło bez echa, choć to publikacja za kasę
podatników (patrz §11[11]).
A może właśnie dlatego?
Bo trudno z tym cokolwiek zrobić, a do tego portal mocno niszowy i utrzymujący się z wysoce stabilnego źródła utrzymania... Mnie jednak ciekawi, jaki cel przyświecał publikacji tekstu, będącego właściwie rozwleczonym opisem tortur – z molestowaniem w ramach happy endu? Jakież to walory kulturowe i edukacyjne mają te wszystkie „rozwarte gamratki” na „koniochlastach” galopujące? Albo „ser od włochatego stolema”, którym uleczony chłop będzie od teraz częstował piękne dzieweczki?
Zapytam wydawcę, a co mi szkodzi? Najwyżej zignorują moją
wiadomość. A może jednak wyjdę z tego mądrzejsza.
W każdym razie wypadałoby jeszcze wrócić do kwestii artykułu
z „Do Rzeczy”.
Zakończyć to jakoś.
Zakończę więc przewrotnie: w jednym się z Komudą
zgodzę. Bo faktycznie: dziki tłum zaszarżował
na NF-a, niemalże ignorując autora kontrowersyjnego tekstu. Kogoś, kto w mojej opinii
wykorzystał pismo do zawoalowanych wycieczek personalnych, ot „dla zabawy”. Albo
i dla rozgłosu.
Ale cóż. Reklama przeszła bokiem, rekordowych nakładów
raczej nie będzie.
Nie ma już dokąd iść.
Zostało mi jeno w głowie kilka chłytliwych tytułów, jakimi
naszpikowany jest cały artykuł (DONOS MUSI BYĆ czy „NOWA FANTASTYKA” NA
KOLANACH); zostały gry słowne, dzięki którym autor próbował stwarzać pozory
człowieka umiarkowanego, choć właściwie chciałoby się być tym „infamis, który
wyzwolony jak Zborowski nie boi się żadnej krytyki, tęczowego boga ani diabła”;
został stos jedynie słusznych twierdzeń, rzuconych na wiatr, bo nie ma nic
innego poza wiatrem, aby je podtrzymać; została spodziewana krytyka numeru
queerowego, który zapowiedział NF; aż wreszcie została ta najważniejsza przestroga,
że wkrótce „należy się spodziewać po prostu wymuszania haraczy” ze strony
środowiska LGBT.
Toteż, Boguśka, ty się jednak Boga bój! Bo inaczej zara dobiorą
Ci się do portfela!
Toteż siedzę, imć Magdalena Bogumiła Kucenty. I zerkam na ten nowynapis.eu, finansowany przez Instytut Literatury. Wspominam program TVP, w którym Ziemkiewicz przebijał sobie kołkiem NFa. Patrzę, że Komuda dał jeszcze wywiad w Polskim Radiu[12], gdzie bardziej zrzucił pozory (można go „podać do sądu”, jak się coś nie podoba, a poza tym nazywa „Daliana"... satyrą ;)). I się zastanawiam, czy jak tęczowi spróbują tego wielkiego skoku na kasę[13], to chociaż ci po drugiej stronie barykady mi odpuszczą?
Bo oni właściwie nie muszą się do niczego dobierać.
Oni już mój portfel zabrali i robią z nim, co tylko zechcą.
* Do wyboru: HOMOFOBIE, LEWACKA SZMATO, FASZYSTO, TERRORYSTO LGBT, ANTYSEMITO, KOMUCHU i NAZISTO. No i MORDERCO też ujdzie w tłoku, choć to już z lekka staromodne.
[1] https://tenszy.blogspot.com/2020/07/smutna-piosenka-vol-2.html
[2] https://dorzeczy.pl/kraj/146779/do-rzeczy-nr-39-ja-homofob-pisarz-jacek-komuda-odpiera-atak-hejterow-z-lgbt.html
[7] Mam na
drugie Bogumiła, o ironio ;)
[8] https://www.wprost.pl/kraj/10341485/pobicie-przed-klubem-gejowskim-w-krakowie-policja-mimo-braku-zeznan-podjela-czynnosci-w-tej-sprawie.html
[12] https://www.polskieradio24.pl/130/5925/Artykul/2551972,Nowa-Fantastyka-przeprasza-srodowiska-LGBT-Jacek-Komuda-ja-nie-zamierzam-nikogo-przepraszac
[13] Ekranizacja Netflixa murowana ;D